Advertisement
FestiwaleFilmyRecenzjeSplat!FilmFest 2019

“Wiwarium”, czyli w pułapce kapitalizmu [RECENZJA]

Marcin Kempisty
fot. materiały prasowe

Kapitalizm daje się ludzkości we znaki. Przynajmniej tak twierdzi rzesza artystów regularnie podkopujących fundamenty systemu, w jakim przyszło nam obecnie funkcjonować. Chociaż trafniejsze byłoby określenie “egzystować”, zważywszy na ton, jaki w filmie Wiwarium został obrany przez reżysera Lorcana Finnegana. Irlandzki twórca proponuje radykalne odczytanie reguł bezdusznej gry, której inicjatorów małe ludziki na pewno nigdy nie poznają.

Takimi małymi ludzikami są Gemma (Imogen Poots) i Tom (Jesse Eisenberg), prowadzący spokojny żywot z dala od jakiejkolwiek dziejowej zawieruchy. Twórca mało czasu poświęca na nakreślenie łączących ich więzów. Wiadomo jedynie, że są parą i że raczej dobrze się czują w swoim towarzystwie. Pech chce, że trafiają przez przypadek do przedziwnego sklepu, gdzie idealny ekspedient od razu oferuje im kupno mieszkania. Przylizane włosy, wykrochmalony kołnierzyk, uśmiech na twarzy, jak takiemu człowiekowi nie uwierzyć? Para zgadza się na propozycję, z ciekawości udaje się za sprzedawcą do nowo powstałego osiedla, a tam wpada w sam środek anomalii przeczącej prawom fizyki i zdrowego rozsądku, która w ostateczności odciska trwałe piętno na ich dalszych losach. Bo w pewnym momencie okazuje się, że duet nie jest w stanie wyjechać z tamtego miejsca. Niezależnie od wybranej przez nich drogi, zawsze trafiają do przeznaczonego im domu pod numerem 9.

Finnegan od samego początku nie bawi się w jakiekolwiek dwuznaczności. Uderza lewym sierpowym w lico antyhumanistycznego systemu opartego na ujednolicaniu, komercjalizacji i konsumpcjonizmie. Cały świat przedstawiony, a także główne przesłanie, zostaje oparte na jednej, od początku czytelnej metaforze, determinującej poczynania bohaterów. O ile zawiązanie akcji wydaje się nader intrygujące, tak w kolejnych minutach okazuje się, że oprócz jednego ciosu twórca nie ma zbyt wiele do zaproponowania. Wikła protagonistów w serię powtarzalnych czynności, zapętla ich dzieje w obrębie zamieszkiwanego przez nich domu z ogródkiem, co może koresponduje z jego tezami na temat istoty kapitalizmu, lecz na pewno nie sprawdza się jako element filmowej materii.

Przeczytaj również:  „Nieumarli” - inne podejście do tematu zombie [RECENZJA]

Wiwarium to produkcja mająca w założeniu zakotwiczyć się w emocjach bohaterów i podsycać ich zainteresowanie. Tymczasem sytuacja jest zgoła odwrotna, im dłużej trwa seans, tym coraz mniej frapująca jest wizja poznania odpowiedzi na wszystkie nurtujące pytania. Niewątpliwie reżyserowi skutecznie udaje się rozbudzić apetyt, by jednak uwieńczyć wszystko w sposób mało błyskotliwy, daleki od doskonałości. Wielka szkoda, że zabrakło czegoś do naoliwienia tej kinematograficznej machinerii. Może to kwestie finansowe, może artystyczna autocenzura wyłączyła szaleńczy potencjał z początku dzieła, a może po prostu Finnegan zamachnął się na tak szeroki temat, że nie sposób go było ująć w obranej przez niego formule. 

Również wątek rodzicielstwa i wszelkich trudów z tym związanych nie jest w odpowiedni sposób zaprezentowany. Finnegan bardzo powierzchownie, dalece od subtelności, przedstawia lęki millenialsów przed opiekowaniem się małymi dziećmi. Sięga po katalog fobii, a także po język opowiadania o tych kłopotach, jaki już dobrze jest znany widzom z innych produkcji na ten temat.

Na pewno Wiwarium ratują aktorzy wcielający się w główne role. O ile Eisenberg gra w dobrze znany, manieryczny i denerwujący sposób, o tyle Poots udaje się skutecznie oddać poczucie emocjonalnego zagubienia, alienacji, poczucia dyskomfortu wywołanego okolicznościami. Kobieta potrafi być sroga, uśmiechnięta, przerażona, a w każdym z tych stanów prezentuje się w wiarygodny sposób.

W trakcie trwania seansu pojawia się czasami wiara, że nastąpi dramatyczny zakręt w scenariuszu, a obrana na początku droga zostanie zamieniona na inną. Rodzi się nadzieja na wiraż a’la Truman Show (ze względu na podobny sposób budowania przestrzeni), kusi potrzeba ujrzenia czegoś znanego z filmów Lanthimosa, ujawnia się tęsknota za klasycznymi odcinkami Strefy mroku. Niestety, nic takiego nie nadchodzi, a Finnegan konsekwentnie pracuje zgodnie z planem. W tym przypadku wierność jest nudna.

Przeczytaj również:  „Terrifier 3” ‒ smutny klaun [RECENZJA]

***

Film mogliśmy zobaczyć dzięki uprzejmości Splat!FilmFestu

+ pozostałe teksty

Nie potrafi pisać o sobie w błyskotliwy sposób. Antytalent w dziedzinie autokreacji. Fan Antonioniego, Melville'a i Kurosawy. Wyróżniony w Konkursie im. Krzysztofa Mętraka w roku 2018 oraz 2019.

Ocena

5 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.