Advertisement
Nowe Horyzonty 2019Recenzje

“Liberté”, czyli w głębi ciemnego masturbowali się lasu [RECENZJA]

Marcin Kempisty

Zaczyna się po inteligencku, gdy w pierwszych minutach filmu zostają przytoczone szczegóły publicznej egzekucji przeprowadzonej 28 marca 1757 roku na ulicach Paryża. To tego dnia niedoszły zabójca króla Ludwika XV, Robert-François Damiens, został w bestialski sposób pozbawiony życia przy aplauzie rozochoconego tłumu. Jego ciało najpierw przez kilka godzin torturowano w kazamatach, a następnie przed wygłodniałą krwi widownią rozerwano przy pomocy koni pędzących w różnych kierunkach. Wspomnienia makabrycznej zbrodni “w imieniu sprawiedliwości” zostają przytoczone po kilku latach od tego koszmarnego widowiska, gdy trzech arystokratów siedzi w lektyce w środku lasu. W tle zachodzi słońce, niebo ciemnieje, a dwóch francuskich szlachciców prosi gospodarcza spotkania, pruskiego księcia de Walchena (Helmut Berger), o azyl. W końcu polityczne i erotyczne upodobania przyjezdnych jegomości są na tyle oryginalne, że nie znajdują poklasku u najstarszej córy kościoła, dlatego też liczą na to, że wstawiennictwo możnego przyjaciela pozwoli im znaleźć schronienie i przestrzeń do folgowania swoim potrzebom. 

Zobacz również: Recenzję “Antologii duchów miasta” z Nowych Horyzontów

Po takim wstępie otwiera się szufladka z napisem Nadzorować i karać, wszak praca Michela Foucaulta rozpoczyna się właśnie od przywołania tej czarnej karty z historii Francji. Interpretacyjne czułki stoją w pełnej gotowości i tylko wyczekują kolejnych nawiązań, zapożyczeń i cytatów. A przynajmniej taka reakcja może pojawić się w organizmie widza niezaznajomionego z twórczością Alberta Serry. Kto bowiem widział chociaż jeden tytuł Katalończyka, ten wie, że jak się wchodzi w jego światy, to trzeba porzucić nadzieję. Autor Śpiewu ptaków konsekwentnie odziera filmy z całej filmowej otoczki, pozbywając się wszelkich niepotrzebnych ornamentów w postaci ścieżki dźwiękowej, gry aktorskiej, a nawet scenariusza. Jak pisze Rafał Syska w Filmowym neomodernizmie, reżysera nie interesuje skonwencjonalizowany wymiar kina, dlatego jego produkcje to afabularne ciągi scen, w których nieskrępowany, niezaaranżowany ruch stanowi nadrzędną rolę. A to oznacza, że odbiorcy muszą zapomnieć o wszelkich przyzwyczajeniach, pozbyć się natręctwa w postaci poszukiwania sensu, fabuły i psychologii postaci, a jedynym kołem ratunkowym chroniącym przed utopieniem się w morzu nudy jest otwartość na transowe, zmysłowe, rozciągnięte w czasie doświadczenie.

Liberté nie jest żadnym wyłomem w obranej przez Serrę strategii. Można nawet stwierdzić, że jest to trzecia część “peruczkowo-libertyńskiej” serii. Najpierw Hiszpan przedstawił prawie całkowicie odseksualizowaną wersję życiorysu Casanovy w Historii mojej śmierci, później skrupulatnie przyglądał się, jak uchodzi życie w Śmierci Ludwika XIV, by w 2019 roku zaprezentować na festiwalu w Cannes ponad dwugodzinną opowieść o buzujących seksualnie arystokratach hasających po pruskich lasach. Tym razem Serra zdejmuje z bohaterów moralny gorset, by przyjrzeć im się w sterylnych, pozbawionych zewnętrznych przymusów i obowiązków warunkach. Postacie pochodzą głównie z wyższych sfer, dumnie prezentują się w swoich wykwintnych ubiorach, bladych, wampirycznych makijażach i peruczkach. Wystarczy jednak chwila, by maski opadły i rozpoczęła się trwająca prawie cały film orgiastyczna plątanina ciał. 

Skojarzenia z Salo, czyli 120 dniami Sodomy są w pełni uzasadnione, zresztą obu tytułom przyświeca duch Markiza de Sade’a. O ile jednak funkcja perwersyjnej seksualności w dziele Piera Paolo Pasoliniego jest stosunkowo prosta do rozszyfrowania, o tyle autor Honoru rycerza nie pozostawia widzom żadnych wskazówek. Niby stwierdza w wywiadach, że chciał zrealizować film o cielesnej transgresji, wyzwoleniu z okowów płciowych i klasowych, jak również o utopii erotycznego wyzwolenia, ale obraz zdecydowanie przeczy słowom. Może jego zmysły pokrętnie rejestrują tę sferę ludzkiego życia, a może to po prostu zgrywa, wszak w filmach Hiszpana pojawia się dużo subtelnego, czarnego humoru.

Zobacz również: Recenzję “Truposzy nie umierają”

Mężczyźni i kobiety somnambulicznie przechadzają się po osnutym nocą lesie i dogadzają sobie na wszelkie możliwe sposoby. Każdy rodzaj seksu jest dobry, każdy partner jest atrakcyjny, każda perwersja jest w pełni usprawiedliwiona. Serra odgrywa przed widzem koncert na ręce ocierające się o krocza, uderzenia lędźwi o pośladki, posapywania, jęki i szemrzące strumienie moczu. A to wszystko przy akompaniamencie świerszczy, których zapętlone cykanie rozbrzmiewa od początku do końca filmu. Mimo to cały repertuar nagich ciał i posuwistych ruchów nie wywołuje erotycznego napięcia. Kamera na chłodno rejestruje figle kochanków, jak gdyby to była tylko gimnastyka przy świetle księżyca. Wyuzdana choreografia nie wygląda jak owoc radosnego wyzwolenia, przypomina raczej chaotyczny lot ćmy ku śmiercionośnej żarówce. 

Bo seks w Liberté nie przynosi katharsis. Po jednym orgazmie przychodzi ochota na kolejny, najlepiej w objęciach innego kochanka. Arystokracja zachowuje się, jak gdyby była na targowisku przyjemności, na którym trzeba spróbować wszystkich dostępnych łakoci, choćby i brzuch miał od tego rozboleć. Jako że po zaprezentowanych ekscesach nie przychodzi ani ukojenie, ani potop, trudno stwierdzić, jaki naprawdę mają one charakter. Umysł podpowiada traktowanie serrowskiego świata jako ostatecznej formy rozkładu ancien régime’u, zanim jego fundamenty zostały oficjalnie skruszone przez rewolucyjne bagnety. Tytuł, jako hasło wiodące lud na barykady począwszy od 1789 roku, również może być potraktowany dwojako: jako apoteoza nieograniczoności jednostki, ale także jako ironiczne podsumowanie, do czego prowadzi bezrefleksyjne folgowanie chuci. A może warto baczniej przyjrzeć się postaci granej przez Helmuta Bergera? Nazwisko aktora zostało rozsławione dzięki filmom Luchino Viscontiego, w których Austriak wcielał się w reprezentantów z rozmachem upadających rodów. Tak jak pojawienie się Jean-Pierre’a Léauda w Śmierci Ludwika XIV może być być traktowane jako symboliczna klęska Francuskiej Nowej Fali i pewnego typu kina, tak i obecność ulubieńca Viscontiego w filmie Serry może być zinterpretowane jako jednoznaczne zerwanie z dramatycznością filmowego medium, zwłaszcza gdy mówi ono o sytuacjach granicznych, krańcowych dla pewnej formacji kulturowej.

Zobacz również: Tekst o “Make me up”

Niezależnie od wszelkich dywagacji, widz musi najpierw przebrnąć wraz z bohaterami przez krzaki i błota, przyglądając się ich zabawom. Droga to niełatwa, rozciągnięta w czasie, jak to tylko możliwe. Czasami wydaje się nawet, że reżyser zatrzymuje upływające sekundy, a obserwowane figury zastygają w miłosnych uściskach. Bezczas wędrówki oddziałuje na zmysły, ale też nuży, wpycha w objęcia snu. Walka o zwycięstwo ze zmęczeniem i utrzymanie się na powierzchni obrazu stanowi nie lada wyzwanie, a przy okazji dosyć zabawnie rymuje się z pogarszającą się kondycją fizyczną ciągle stymulujących się rozpustników. Na ekranie wieczna noc i fontanny wszelkich płynów ustrojowych, a na widowni cichutkie pochrapywania, co w efekcie daje pyszny żart Serry na temat kinofilskich oczekiwań i ich późniejszych realizacji.

Liberté jest runmageddonem dla najwytrwalszych, najbardziej żądnych fizycznych doznań podczas kinowego seansu. Albert Serra po raz kolejny prezentuje radykalny eksperyment, który jednak w obecnym kształcie należy potraktować głównie w kategorii żartu. Już lepiej spojrzeć na ten film jak na kolejną próbę świadomego, autotematycznego wykorzystywania cierpliwości i zaufania widzów, gotowych na wszystko w imię dotrwania do napisów końcowych. Zwłaszcza że w dobie pornografizacji życia codziennego prezentowane seksualne ekscesy nie robią już takiego wrażenia, a mozolne przesypywanie piasku w klepsydrze zostało przez niego już znacznie lepiej wykorzystane we wcześniejszych produkcjach. Tym razem wizualna i interpretacyjna niejednoznaczność nie wyszły reżyserowi na dobre. Stanie w rozkroku między libertyńskim rozpasaniem a pruderyjnym ukazywaniem większości aktów kopulacji stanowi dowód na niepełność wizji artystycznej i niekonsekwencję w przyjętej przez niego strategii. I nawet scena z lizaniem odbytu tego nie zmieni.


Film pojawi się w polskich kinach dzięki Stowarzyszeniu Nowe Horyzonty

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.