Advertisement
Recenzje

“Sweet Country” – Recenzja

Marcin Kempisty
Sweet Country
kadr z filmu “Sweet Country”

Gdy Sam Kelly (Hamilton Morris) przystaje na prośbę zaprzyjaźnionego kaznodziei i wybiera się wraz z rodziną do nowego sąsiada Harry’ego Marcha, to nie wie jeszcze, że w ten sposób dokonuje jedną z najgorszych decyzji w swoim życiu. Kierujące nim pobudki są jak najbardziej słuszne – w końcu chce tylko pomóc przy zbudowaniu ogrodzenia dla zwierząt. Robi to z czystej bezinteresowności, gdyż czuje, że taka jest jego powinność. Zapewne nie potrafiłby odmówić i postawić na swoim, ale to nie znaczy, że nie należy szanować dobroci wypływającej z jego serca. Sęk w tym, że nadmierna ufność rozpocznie lawinę wydarzeń, która zakończy się strzelaniną i zabiciem przez Sama wspomnianego ranczera. Aborygen postawi tym samym krzyżyk również na swoim losie, toteż podejmie wraz z żoną próbę ucieczki przed bezwzględnym wymiarem sprawiedliwości uosabianym przez sierżanta Fletchera (Bryan Brown).

Sweet Country w reżyserii Warwicka Thorntona to opowieść o wstydzie, frustracji i upokorzeniu, jakiego notorycznie musieli doświadczać rdzenni mieszkańcy Australii. Autor nie bawi się jednak w kronikarską dokładność. Nie wspomina o dziewiętnastowiecznym traktowaniu tego kraju jako odpowiedniego miejsca na zsyłki więźniów i wszelkiej maści szumowin. Tym samym odrzuca dywagacje na temat przyczyn oraz skutków grabieżczej polityki kolonialnej Zjednoczonego Królestwa prowadzącej do eksterminacji Aborygenów, skupiając się na indywidualnych losach postaci. Dla nich bowiem przeszłość nie ma żadnego znaczenia. Liczy się tylko przetrwanie i prowadzenie w miarę możliwości spokojnego życia. Portretowani przez twórcę Anglosasi są jednak na tyle okrutni w swoim zachowaniu, że nawet o te drobne marzenia trzeba powalczyć do ostatniej kropli krwi.

Reżyser przedstawia zatem sylwetki trzech Aborygenów, z których każdy toruje sobie inną drogę do wolności i możliwości samostanowienia. Wspomniany Sam to człowiek cichy, nadal wierzący w istnienie wyższej sprawiedliwości. Archie to przykład osoby złamanej ciągłym wykonywaniem rozkazów, liczącej na to, że służalczością zapracuje sobie na szacunek, zaś Philomac to młodzieniec kombinujący i oszukujący, gdzie tylko się da. Ci trzej mężczyźni różnią się pod wieloma względami, lecz łączy ich jedno – rzadko kiedy mogą być w pełni sobą, bo wciąż ich umysły i ciała są zniewolone kajdanami.

Przeczytaj również:  Namaszczony do zabijania – swingująca forma | Recenzja | Azjatycki Festiwal Filmowy Pięć Smaków 2024

Mimo że film utrzymany jest w stylistyce westernu, to nie sposób doszukać się wyraźnie poprowadzonej linii między dobrymi a złymi ludźmi. Oczywiście od razu wiadomo, kto przeżywa najgorszą traumę, niemniej jednak reżyserowi udaje się zachować równowagę, umieszczając po obu stronach konfliktu jednostki o różnej “wrażliwości” moralnej. I tak wspomniany Philomac, ulegający rozbójniczym pokusom, często swoimi działaniami prowadzi do konfliktów, zaś po drugiej stronie barykady znajduje się białoskóry kaznodzieja, którego postawie nie da się nic zarzucić. Wrogie obozy łączy jednak to samo doświadczenie – “słodki kraj” nie jest emanacją marzenia o sielankowym życiu, lecz jawi się jako piekielna fantasmagoria, w której żywioł ziemi nie daje się w żaden sposób ujarzmić.

Thorntonowi udaje się rzecz niesłychana – nie dość, że umieszcza swoją opowieść w konkretnym miejscu oraz czasie, zachowując przy tym jej uniwersalny wydźwięk, to jeszcze unika romansu z dominującą we współczesnej humanistyce narracją. Wyraźnie punktuje rasistowskie podejście białoskórej części społeczeństwa, lecz potrafi również przedstawić urzędnika państwowego jako osobę szczerze poszukującą prawdę i pragnącą zaprowadzić rządy prawa. Kreśli sierżanta Fletchera na postać szaleńczo łaknącą zemsty, by następnie wyhamować w odpowiednim momencie i przedstawić wiarygodną przemianę psychologiczną. Porzucenie akademickich rozważań na rzecz stosunkowo prostej historii wychodzi filmowi na dobre.

kadr z filmu "Sweet Country"
Sweet Country

W prostocie tkwi bowiem siła Sweet Country. Reżyser nie sili się na gimnastykę estetyczną czy ekwilibrystykę narracyjną. Bajeczne krajobrazy są pokazywane naprzemiennie z zatęchłymi dziurami. Historia jest poprowadzona w bardzo konsekwentny sposób, dzięki czemu nie jest ona “przeładowana” tematami. Natomiast wszelkie emocje są znakomicie oddawane przez aktorów, dzięki czemu historia zyskuje na wiarygodności. Szczególne brawa należą się dla Hamiltona Morrisa. Grana przez niego postać jest wręcz utkana z boleściwego milczenia. Mimo że zna okolicę jak własną kieszeń, a i nie brakuje mu żadnych umiejętności przydatnych w walce, to jest w stanie odnaleźć w sobie tę iskrę dobroci chroniącą go od upodobnienia się do okrutnych przeciwników. Powściągliwa kreacja zasługuje na szczere uznanie, ponieważ łatwo byłoby przeszarżować i zaszantażować widza emocjonalnie. A Sam woli milczeć niż ściągnąć hańbę na swoją rodzinę.

Przeczytaj również:  „Arcane: sezon 2” – ciężar animowanej korony [RECENZJA]

Jest taka scena, gdy kilka osób ogląda przed barem film wyświetlany na białym płótnie. Ot, krótka historyjka dotycząca jakiegoś gangu, dzięki której można spędzić miło wieczór popijając alkohol i cały czas śmiejąc się od ucha do ucha. Gdy jednak przychodzi sierżant Fletcher i zrywa materiał, przy okazji rozganiając gawiedź, to w tym geście ujawnia się siła tkwiąca w istocie kina. Być może jest to forma sztuki wywodząca się z kultury masowej, wszak łatwiej “czytać” obrazki od druku, ale według reżysera tkwi w niej ewolucyjny potencjał do przystosowywania się do nowych warunków. Ten drobny metakomentarz, pojawiający się niby mimochodem, można potraktować jako wyznanie wiary Warwicka Thorntona w potęgę X Muzy, zdolnej rozbijać zmurszałe poglądy i sztuczne podziały między ludźmi. W tym kontekście Sweet Country staje się głosem wykluczonych, wyrzuconych poza margines “cywilizowanego” społeczeństwa. To lament nad niewinnymi ofiarami, jak również przypowieść o destrukcyjnej żądzy podporządkowywania sobie drugiego człowieka. To wreszcie kino niezwykle emocjonalne, które w powolny sposób odsłania przed widzem tragedię Aborygenów.

Fot. materiały prasowe / Aurora Films

+ pozostałe teksty

Nie potrafi pisać o sobie w błyskotliwy sposób. Antytalent w dziedzinie autokreacji. Fan Antonioniego, Melville'a i Kurosawy. Wyróżniony w Konkursie im. Krzysztofa Mętraka w roku 2018 oraz 2019.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.