“Antologia duchów miasta” – śmierć, żałoba, dzieci w maskach [RECENZJA]


Samochód jedzie pustą drogą z dużą szybkością, nagle ostro skręca i uderza w betonowe kloce. Pstryk, koniec, gaśnie życie kolejnego człowieka. Świat w żaden sposób na to nie reaguje: wiatr nadal wieje, drzewa stoją tam gdzie zawsze, śnieg nadal otula zmarzniętą ziemię. Zostało już tylko 215 mieszkańców w położonej w Kanadzie malutkiej wiosce Irénée-les-Neiges. Ubyło im jednego obywatela, z czym będą musieli się emocjonalnie uporać.
Denis Côté jest dosyć osobliwym twórcą. Najpierw pracował jako krytyk filmowy, by dopiero później stanąć za kamerą i tworzyć oryginalne, dalekie od schematów produkcje. Antologia duchów miasta to kolejny przykład tytułu uciekającego wszelkiej etykietyzacji. Na pozór wydaje się, że to skrzyżowanie rodzinnego dramatu z arthousowym kinem grozy: rodzina samobójcy ulega ostatecznemu rozpadowi pod natłokiem dojmującego smutku, a gdzieś po wsi biegają dzieci w maskach, jak gdyby byli zaginionymi członkami zespołu Slipknot. W codzienność wdziera się porządek metafizyczny, którego istoty oraz funkcji nie sposób ustalić. Reżyser nie podaje bowiem wielu informacji, jedynie przyglądając się, jak odizolowana od nowoczesności społeczność zostaje obezwładniona przez moce nieznanego, na pewno nieziemskiego pochodzenia.
Kto zna twórczość kanadyjskiego artysty, ten wie, że na pewno nie można się po nim spodziewać narracyjnych fajerwerków. Mężczyzna pozostaje wierny swojemu stylowi, dlatego też po raz kolejny mozolnie, bardzo powoli buduje świat przedstawiony. Tym razem jednak rozszerza spektrum zainteresowań kamery, kierując ją na większą liczbę bohaterów. Próbuje objąć spojrzeniem całe miasto, gdy w jego mury wdziera się niespodziewana, od dawna niewidziana śmierć. Śledzi poczynania mer miasta (Diane Lavallée), tak silnie ingerującej w życie mieszkańców, że nie chce dopuścić do pracy przyjeżdżającej z zewnątrz psycholog; przygląda się reakcji brata samobójcy (Robert Naylor), próbującego zrozumieć, co naprawdę się wydarzyło; wreszcie kroczy za odrobinę nawiedzoną Adele (Larissa Corriveau), mającą problemy z międzyludzkimi interakcjami i coraz bardziej zdradzającą oznaki budzącej się w niej choroby psychicznej. Pojawia się wątek ojca niepotrafiącego poradzić sobie z żalem po stracie syna, a także nawiedzonego domu, do którego ktoś chce się wprowadzić.
Zobacz również: Recenzję filmu “Make me up”
Pobyt w Irénée-les-Neiges powinien budzić skojarzenia przede wszystkim z Fargo, przy zachowaniu oczywiście wszelkich proporcji. Już przy okazji wcześniejszego filmu Kanadyjczyka – Vic+Flo zobaczyły niedźwiedzia – pojawiły się głosy o podobnym zamiłowaniu braci Coen i Côté’ego do mieszania różnych stylów, a także do swobodnego przechodzenia między smutkiem a komizmem. Zwłaszcza tego drugiego jest w najnowszej produkcji Kanadyjczyka pod dostatkiem: wprawdzie nad miastem unosi się aura smutku i poczucia kresu pewnego etapu, lecz przyglądanie się lokalnej społeczności ujawnia tkwiące za fasadą pokłady małostkowości oraz hipokryzji.
Wydaje się, że naczelnym zadaniem przyświecającym reżyserowi jest filmowe oddanie pustki drążącej struktury miasta wraz z jego lokatorami. W tym kontekście niechęć do wtłoczenia historii w gatunkowe klisze nie wynika z silenia się na oryginalność, tylko z zamanifestowania braku odpowiednich słów, którymi można byłoby opisać rzeczywistość po śmierci. Côté wyraźnie mówi o nieprzystawalności języka żywych do mówienia o “drugiej stronie”, dlatego też wprowadza postacie o nieznanym statusie ontologicznym, by ich obecność reprezentowała i przypominała o tajemnicy przejścia na tamten świat, a także nieznanych tego konsekwencjach. Rozkłada ręce w geście bezsilności, skazując również swoich bohaterów na entropię oraz pomieszanie zmysłów w obliczu tak granicznego doświadczenia.
Antologia duchów miasta to obraz małego miasteczka pogrążającego się w destrukcyjnej żałobie, jakiego próżno szukać we współczesnym kinie. Żelazna konsekwencja reżysera wznosi historię na poziom dla wielu nieosiągalny, choć luźno snuta narracja wprowadza element niezaplanowanego chaosu. Denis Côté nadal oferuje kino trudne do przetrawienia, pozbawione wskazówek, niegwarantujące otrzymania jakichkolwiek odpowiedzi. Jego najnowsza propozycja to swego rodzaju zaproszenie do podróży na koniec świata, gdzie znacznie lepiej krystalizuje się istota spraw ostatecznych.