“Biały, biały dzień”, albo o drastycznym pokonywaniu traumy [RECENZJA]
Już debiutancki film Zimowi bracia był jasnym sygnałem, że na mapie europejskiego kina pojawiła się nowa osobistość. Chociaż nie było to dzieło w pełni udane, gdyż w pewnym momencie zabrakło konsekwencji w prowadzeniu realistycznej narracji i porzucono ją niepotrzebnie na rzecz onirycznych wizji, to Hlynur Pálmason objawił się jako utalentowany reżyser mocno stawiający na autorski podpis, aniżeli na czerpanie z dorobku wcześniejszych twórców. Jego druga produkcja Biały, biały dzień jest dowodem na to, że islandzki filmowiec rozwija swój język artystycznej wypowiedzi. Wystarczy tylko czekać, aż posypią się dla niego nagrody.
Mijają dnie i noce, prawie ciągle pada deszcz. Mgła otula ziemską skorupę, tylko chwilami przez zwałowiska chmur przebijają się promienie słoneczne. To w tym warunkach Ingimundur (Ingvar Eggert Sigurðsson) buduje dom dla swoich najbliższych – córki i wnuczki. Jest pracowity, bez słowa sprzeciwu znosi warunki atmosferyczne, konsekwentnie zmierza do zrealizowania celu. Mało mówi o swoich emocjach, nie jest wylewny nawet w towarzystwie kolegów z policji czy w trakcie rodzinnych spotkań. Wydaje się, że cieszą go zwyczajne chwile, proza życia dostarczająca prostych, pozytywnych emocji. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że kilka tygodni wcześniej w wypadku samochodowym zginęła jego żona.
Najnowszy film Hlynura Pálmasona jest bolesną wiwisekcją męskiej duszy w stanie żałoby. Kontekst płciowy wcale nie jest bez znaczenia: bohater, mimo szczerego zaangażowania w życie codzienne, przede wszystkim w opiekę nad wnuczką, nie jest w stanie pogodzić się ze śmiercią ukochanej kobiety i próbuje zrozumieć, kim ona tak naprawdę była za życia. Jest podróżnikiem w czasie poszukującym artefaktów należących do zmarłej, by na ich podstawie rozwikłać zagadkę jej istnienia. Mogą to być zdjęcia, albo amatorskie nagrania video z ich wspólnych wypraw, wszystko się nada do ponownego spotkania, do podania sobie ręki z zaświatów. W pewnym momencie może to przypadek, a może okrutny los sprawia, że Ingimundur traci wiarę w sens tragicznie zakończonego związku, gdy na horyzoncie pojawia się mężczyzna, z którym jego żona mogła być w bliższych, pozasakramentalnych kontaktach.
Pálmason nie odstępuje głównego bohatera na krok. Śledzi go w każdym momencie egzystencji, zarówno podczas spotkań terapeutycznych, rozmów z kolegami, jak i w trakcie wykonywanej przez niego pracy. Powoli snuje swoją opowieść, jak gdyby interesowały go drobne zmiany, delikatnie uwidaczniające się rysy na wizerunku twardego protagonisty, tak zdawkowo odsłaniającego przed innymi przeżywane emocje. Nie ma co ukrywać: islandzki reżyser może w trakcie wędrówki po zbolałej duszy bohatera zgubić kilku widzów. Nigdzie mu się nie spieszy, potrafi nawet zadumać się nad zmieniającą się pogodą, czy dłużej zawiesić oko na jakichś podglądanych czynnościach, przez co tempo filmu jest ślimacze, prawie w ogóle pozbawione dramatycznych napięć.
Ale kiedy już odpuszcza bohaterowi i daje mu pofolgować, to powracają echa Zimowych braci. Pálmason jak nikt inny potrafi zaprezentować mechanizm transformacji apatii w potrzebę zniszczenia. Krok po kroku opisuje wszystkie okoliczności, które muszą się wydarzyć, by “cywilizowany” człowiek stał się drapieżnikiem gotowym do popełnienia przestępstwa w imię dumy, honoru, a może nawet, co paradoksalne, potrzeby emocjonalnego oczyszczenia.
W trakcie seansu bywa usypiająco, nie zawsze udaje się reżyserowi utrzymać napięcie na odpowiednich rejestrach, ale w sukurs idzie mu Ingvar Eggert Sigurðsson. Aktor jest po prostu fenomenalny, tak introwertyczny, jak to tylko możliwe. W swojej grze doskonale panuje nad mimiką, można nawet powiedzieć, że udało mu się wytrenować “jakość spojrzenia”, by tylko w kluczowych momentach z jego oczu wyzierał bezdenny smutek. Sigurðsson niesie na barkach całe przedsięwzięcie, to dzięki jego żelaznej konsekwencji w budowaniu postaci nie przytrafia się reżyserowi to, co przy okazji debiutu. Klucz realistyczny, zarówno w treści, jak i w formie, utrzymany jest do samego końca, naturalnie z korzyścią dla filmu.
Biały, biały dzień nie jest produkcją pozbawioną wad, ale na szczęście nie wpływają one na odbiór całości. Na pewno boli odrobinę przedramatyzowane zakończenie, niekompatybilne z wcześniej przedstawianymi perypetiami. W dodatku, wydaje się, że od czasu Zimowych braci Pálmason bardzo mocno popracował nad scenariopisarskim warsztatem, aczkolwiek zabrakło lepszych pomysłów na sferę wizualną. W debiucie kamera była elementem kreacyjnym, to za jej pomocą Islandczyk produkował sensy. W drugim filmie twórca korzysta z niewiarygodnych warunków atmosferycznych, co nie jest jego zasługą. Owszem, znakomicie pokazuje zamglony krajobraz, potrafi uparcie wpatrywać się w bohatera, ale te zabiegi są jedynie namiastką tego, co potrafił zrobić, gdy na przykład w Zimowych braciach pokazywał górników przy pracy. Zdjęcia są źródłem największego rozczarowania, bo islandzka wyspa, ze swoimi górami, akwenami wodnymi i surowym klimatem zawsze wygląda dobrze na ekranie. Tymczasem reżyser nie “pograł” z tą aurą, nie wykorzystał jej do innych, mniej konwencjonalnych celów. Instrumentalnie ją wykorzystał, porządnie sfotografował, ale nie stworzył “na jej podstawie” niczego nowego.
Mimo to wniosek po obejrzeniu Białego, białego dnia powinien być jasny: Hlynur Pálmason nadal jest utalentowanym, eksperymentującym reżyserem, któremu niewiele już brakuje do stworzenia arcydzieła. Widać rozwój w jego pracy, widać chęć bycia blisko człowieka, także jeszcze chwila, a uda mu się stworzyć coś niesamowitego. Oby to się wydarzyło już przy jego najbliższej produkcji.
Nie potrafi pisać o sobie w błyskotliwy sposób. Antytalent w dziedzinie autokreacji. Fan Antonioniego, Melville'a i Kurosawy. Wyróżniony w Konkursie im. Krzysztofa Mętraka w roku 2018 oraz 2019.
Ocena
Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:
"Zimowych braci"