“Zenek”, czyli coming of wieś w rytmie disco polo [RECENZJA]


Zapewne wielu ludziom, jeszcze przed seansem, łatwo przyjdzie zdyskredytowanie filmu Zenek w reżyserii Jana Hryniaka, wszak do czego to doszło, żeby realizować produkcje o grajku disco polo! Cóż, być może niektórzy w trakcie prywatek tuptają nóżkami w rytm Chopinowskich polonezów, ale zakrywanie oczu nic nie da – tuż obok żyją osoby, dla których “muzyka chodnikowa”, jak ją kiedyś nazywano, jest stałym komponentem dnia codziennego, źródłem wytchnienia od rzeczywistości i zachętą do niezobowiązującej zabawy. Nie ma co wszczynać alarmu, bać się “ludzi z podziemia” wychodzących ze swoimi potrzebami na światło dzienne. Lepiej zanalizować ten trend, wracający przecież jak bumerang, niczym widmo przełomu tysiącleci, zamiast biadolić nad miałkim stanem rodzimej kultury. Z tego też względu Zenek był szansą na przedstawienie innej Polski, innej narracji na temat transformacyjnych przemian zachodzących w społeczeństwie, innego systemu wartości.
Rzeczywiście, pierwsze sceny filmu zapowiadają większe ambicje po stronie twórców. Historia Zenona Martyniuka, lidera discopolowego zespołu Akcent, jest klasyczną przypowieścią o drodze zwykłego chłopaka na szczyt. Scenarzyści rozpisują ją na trzy płaszczyzny czasowe, prezentując bohatera na początkach muzycznej kariery, a także już w jej zaawansowanym stadium, gdy jako uwielbiany gwiazdor pojawia się na wielkim koncercie w Ostródzie. Młodszego Zenka gra Jakub Zając, zaś starszego Krzysztof Czeczot, co jest o tyle dziwne, że tylko protagonista doczekał się dwóch aktorów, reszta postaci ma po jednym ekranowym “odpowiedniku”.
Wyprodukowany przez TVP tytuł w pierwszych minutach wygląda jak ulubiony film waszych rodziców. Sportretowaniu czasów politycznego przełomu towarzyszy przypomnienie cennych artefaktów i wydarzeń z tamtych lat. Chłopaki z wielkim zainteresowaniem śledzą notowania piosenek w radiowej Trójce, po czym je oczywiście nagrywają na kasety magnetofonowe. Noszą się w charakterystyczny sposób, na głowach hodują fantazyjne fryzury, chodzą na stragany po “pisemka”, szwendają się po lasach, piją, palą, cieszą się względnie spokojnymi czasami młodości. Pojawia się u Zenka pierwsze zauroczenie, próba zbliżenia do Sylwii (Magdalena Berus) mieszkającej w romskim taborze, co jemu i jego kumplom przysporzy wielu kłopotów. Mimo tego bohaterowie żyją w zgodzie z tą społecznością, chłonąc jej język i obyczaje. Dzięki temu wiadomo, jaka historia kryje się za pytaniem postawionym w jednej z piosenek Akcentu – “co Cygan wart bez dźwięku strun?”.


Do przyspieszenia dochodzi wraz ze wzrostem zainteresowania muzyczną działalnością Zenka, który zostaje coraz częściej zapraszany do lokalnych remiz na koncerty, lub do przygrywania na weselach. To właśnie w trakcie jednej z takich imprez poznaje Danusię (Klara Bielawka), przyszłą żonę, która od samego początku zawróci mu w głowie. Spodziewajcie się wyśpiewanej “romantycznej” serenady pod jej adresem.
Przyjęta przez twórców strategia jest prosta: zależy im na stworzeniu poczucia “familiarności” z bohaterem, jak gdyby był on waszym kumplem z ławki, starszym bratem, dalekim kuzynem ze wsi. Zaczyna się od zdrabniania jego imienia (“Zenonem” bohater zostaje nazwany bodaj tylko raz), odrobiny humorystycznej uległości względem matki, a kończy na sposobie mówienia z lekkim “podlaskim zaciągiem”. Zenek jest kreowany na “swojego chłopaka”, everymana, któremu talent, szczęście i ciężka praca przysporzyły sukcesów.
Utrzymywana w tej stylistyce opowieść jest na swój sposób interesująca. Niestety, w pewnym momencie dochodzi do pęknięcia, wprowadzenia elementów tragicznych (bo przecież droga na szczyt wiedzie zawsze przez piekło), za pomocą których nieświadomie scenarzyści osiągają efekt parodystyczny. Rzadko zdarzają się takie sceny, że widzowie powinni odczuwać empatię dla protagonisty i drżeć o jego dalsze losy, a zamiast tego śmieją się z jego absurdalnych decyzji.
Być może największym problemem filmu są aktorzy wcielający się w Zenona Martyniuka. Zarówno Jakub Zając, jak i Krzysztof Czeczot, starają się imitować sposób mówienia pierwowzoru, z czego wychodzi tylko kacze gdakanie na wysokich tonach. Można przeboleć fakt, że obaj panowie wykonują covery innych utworów, a także aranżacje zespołu Akcent – ich fałszowanie da się jeszcze podciągnąć pod chęć stworzenia wrażenia “autentyczności”. Sęk w tym, że ich gra niezamierzenie ośmiesza postać w momentach, kiedy do tego nie powinno dochodzić.


Oczywiście, jak zwykle w przypadku biografii, zwłaszcza osób jeszcze żyjących, scenarzyści muszą na swój sposób adorować gwiazdę wieczoru, więc i tym razem fabuła mknie na zaciągniętym ręcznym hamulcu, byle tylko nikogo, broń Boże, nie obrazić. Nawet momenty, w których przedstawiane są bardziej skomplikowane epizody Zenka, naznaczone alienacją i poczuciem zagubienia, zawierają element konserwujący wizerunek pozbawiony choćby drobnej rysy, nobilitujący protagonistę dzielnie walczącego z “ciężarem korony” i “samotnością na szczycie”. Co paradoksalne, nie chcąc obrazić piosenkarza, twórcy jednocześnie to czynią, wkładając mu w usta “zabawne” kwestie, z których wynika, jak gdyby był wiejskim głupkiem, bezrozumnym jurodiwym świata muzyki wspinającym się na artystyczny parnas w efekcie boskiej opatrzności. Niestety, na podstawie filmu trudno sformułować inną tezę na temat przyczyny wzrostu popularności mężczyzny.
W przypadku Zenka mamy zatem do czynienia z dwoma filmami w jednym. Skromna, momentami nawet urokliwie humorystyczna opowieść o pnącym się na szczyt everymanie przeplata się z nachalną, choć nieudolną gloryfikacją jego muzyki, stylu życia, osobowości. Najlepiej to zresztą widać w ścieżce dźwiękowej, gdzie pastelowe, elektroniczne pasaże autorstwa Daniela Blooma, wzmagające poczucie nostalgii i chęci osiągnięcia czegoś więcej, przeplatają się z hitami wyśpiewywanymi łamaną angielszczyzną w trakcie wiejskich zabaw, a także z największymi przebojami zespołu Akcent. Wysokie miesza się z niskim, reżyserskie ambicje z producenckimi wymogami, wreszcie potrzeba uniwersalnej, choćby odrobinę oryginalnej historii z hołubieniem Zenona Martyniuka. Między przeciwstawnymi biegunami nie ma spoiwa, które mogłoby je połączyć w spójną, dobrze zrealizowaną całość.
Z tego też względu na pewno nie warto przedwcześnie skreślać filmu Jana Hryniaka. Są w nim zalążki sprawnego rzemiosła i chęci przedstawienia innej, “ludowej” narracji na temat naszego kraju. Początkowe fragmenty, bardzo klasyczne dla gatunku biografii, przeistaczają się jednak w niezaplanowaną tragifarsę, najprawdopodobniej ze szkodą dla samego Zenona Martyniuka, bo nikt nie chciałby zobaczyć na wielkim ekranie swojego życia zaprezentowanego w tak łopatologiczny sposób.
Ocena
Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:
"Bohemian Rhapsody", "Disco Polo", "Yuma"