“Słodki koniec dnia”, czyli Krystyna Janda i uchodźcy pod słońcem Toskanii [RECENZJA]
Jacek Borcuch przyzwyczaił widownię do tworzenia melancholijnych filmów o utracie niewinności i uciekającej młodości. Pastelowymi barwami malował kadry, zatrudniał brata do tworzenia eterycznych soundtracków, zaś bohaterów zawsze stawiał pod ścianą, gdy świat dosłownie rozpadał im się w rękach. We Wszystko, co kocham uwiecznił moment wprowadzenia stanu wojennego, gdy w młodych protagonistach buzowała gorąca krew napędzająca do wywołania buntu, natomiast w Nieulotnych obserwował rozgrzane ciała Magdaleny Berus i Jakuba Gierszała opromienionych hiszpańskim słońcem, kiedy na horyzoncie już czaiły się na nich problemy. Reżyser szukał króciutkich momentów, błysków, uśmiechów, muśnięć, powiewu wiatru i konserwował je niczym owada w kropli bursztynu.
W Słodkim końcu dnia artysta pozostał wierny wypracowanej stylistyce, aczkolwiek dokonał w niej kilku znaczących przesunięć. Ponownie, po piętnastu latach od premiery Tulipanów, powrócił do sportretowania przedstawicielki starszego pokolenia, tym razem nie skupiając się na everymanie, lecz jednostce wybitnej, granej przez Krystynę Jandę laureatce literackiego Nobla Marii Linde. Bohaterka mieszka wraz z mężem, córką (Kasia Smutniak) i dwójką wnucząt w małej miejscowości pod toskańskim słońcem, ciesząc się przyjazną pogodą i przepiękną przyrodą. Pisarka jest bogatą przedstawicielką inteligencji, cenioną i czytaną na całym świecie, jednocześnie pragnącą ciszy, uciekającą przed przyklejeniem jej etykiety “autorytetu moralnego”. Marii znacznie bardziej podoba się organizowanie domowych spotkań w gronie najbliższych znajomych, aniżeli uczestnictwo w rautach pełnych przepychu.
Życiowa sytuacja bohaterki zmienia się powoli, tak jak słońce leniwie kroczy po niebieskim firmamencie. Zaczyna się od plotki – nieopodal zbiegło kilku uchodźców – by w psychice obserwowanych postaci zalęgło się poczucie niebezpieczeństwa. Kto wie, czego spodziewać się po obcych przybyszach o innym kolorze skóry, tyle się przecież słyszy o dokonywanych przez nich przestępstwach. I tylko Marii takie spojrzenie jest obce, tylko ona nie ma nic przeciwko przyjmowaniu ludzi z odległych krajów. Może to wynika z dobrego serca i empatycznego usposobienia, a może z utrzymywanej w tajemnicy bliskiej relacji z o wiele młodszym Egipcjaninem, zapewniającym jej wytchnienie z dala od domowych pieleszy. Atmosfera w niewielkiej mieścinie Volterra staje się coraz bardziej napięta, sielanka powoli odchodzi w zapomnienie, aż w końcu z Rzymu nadchodzą wieści o dokonanym zamachu terrorystycznym, po którym dojdzie do pęknięcia na łonie lokalnej społeczności. Lawinę nieodwracalnych zmian rozpocznie sama Maria, wygłaszająca płomienną przemowę z tezą trudną do zrozumienia nawet dla samej autorki.
Zobacz również: Recenzję Avengers: Endgame
Borcuch stara się w najnowszym filmie grać na wielu instrumentach, co nie zawsze gwarantuje spodziewane efekty. Dosyć mechanicznie przeskakuje między kolejnymi konwencjami, mieszając manifest polityczny z melodramatem, a sielankę nakłuwając szybką dawką thrillera. Żongluje tematami, co może przynosi niejednoznaczny portret bohaterki, lecz jednocześnie wprowadza mnóstwo zamieszania, jak gdyby autor Tulipanów sam nie wiedział, o czym konkretnie chce opowiedzieć. W ujarzmieniu materii filmowej nie pomaga scenariusz współtworzony przez reżysera wraz ze Szczepanem Twardochem. Jedynie czujne oko kamery, wyczulone na melancholię i ostatnie okruchy idylli, jest w stanie skrystalizować przed widzem myśl przewodnią produkcji.
Warto najpierw zwrócić uwagę na samą sylwetkę Marii Linde. Sposób jej postępowania do tej pory był głównie zarezerwowany dla męskich bohaterów, a tym razem to starsza kobieta jest źródłem zarówno inteligenckiego zamieszania, jak i emocjonalno-seksualnego zainteresowania ze strony młodszego kochanka. Ma silny charakter i nie daje się zakleszczyć w sidła etykiet, mimo że notorycznie jest porównywana do mężczyzn artystów, takich jak Pier Paolo Pasolini, czy Michel Houellebecq. To ona stanowi centrum rodziny i za jej sprawą dochodzi do przetasowań w domu i zamieszkiwanej miejscowości. Wydaje się, że dla Borcucha miała ona wyrażać niepokój związany z narastającą falą przemocy i ksenofobii, ale portret to niepełny, zaprezentowany jedynie w pozytywnym świetle. Jednocześnie kobieta jest przedstawicielką grupy potrafiącej jedynie rozmawiać o problemach, szermującej wielkimi hasłami, lecz biernej w obliczu prawdziwego zagrożenia. W kontekście jej relacji z Egipcjaninem można nawet snuć postkolonialne paralele między sytą i starzejącą się Europą, a nadal podniecającym i przykuwającym uwagę Orientem, już od dwustu lat traktowanym protekcjonalnie oraz przedmiotowo. A co ma zrobić widz, gdy bohaterka korzysta w pewnym momencie z retoryki godnej Larsa von Triera?
Może zatem warto patrzeć na Słodki koniec dnia nie tylko jak na z ducha humanistyczną dydaktykę piętnującą nieuzasadniony lęk przed obcymi, ale również jako połajankę biernych elit i ich krasomówczych popisów bez pokrycia? Dowodów na to jest wiele, choćby i wprowadzenie do fabuły prawdziwego zamachu, ukazywanie pijackich korowodów w stylu Felliniego, czy powstanie w centrum miasta pewnej instalacji, która w założeniu bardzo przypomina koncept z The Square. Pomocna może się okazać również lektura wywiadów ze Szczepanem Twardochem, którego przemyślenia ewidentnie znajdują odzwierciedlenie w zachowaniu protagonistki. Przyjęcie takiej perspektywy sprawia, że film Borcucha jest o wiele bardziej pojemny i niejednoznaczny. Nawet jeżeli jest to czytanie wbrew jego intencjom, to tylko z korzyścią dla dzieła.
Zobacz również: Recenzję “Podłego, okrutnego, złego”
W przeciwnym razie odbiorca pozostałby raczej z banalną historią o nietolerancji, której nawet ujmująca forma nie byłaby w stanie obronić. Owszem, atmosfera produkcji oddziałuje na emocje, a melancholijna aura jest tak gęsta, że można ją kroić nożem, ale bez treści film byłby tylko wizualną orgią świateł i cieni. Chociaż obraz i dźwięk są dopełnieniem przesłania, a nie samoistnymi bohaterami, to i tak z przyjemnością można rozkoszować się porannymi mgłami Toskanii, czy ciasnymi uliczkami Volterry, której budynki widziały wzloty i upadki kolejnych imperiów. Słodki koniec dnia to mariaż tajemniczości dzieł Antonioniego, dezynwoltury Felliniego, ale też jazzującej rzewności w stylu francuskich nowofalowców. Propozycję Polaka można nawet potraktować jako rewers Tamtych dni, tamtych nocy, gdzie już panują starość, poczucie końca i wygasania, chociaż ostatnie próby są tak samo gorące, jak pierwsze podrygi. Skojarzenia z klimatem twórczości Pawła Pawlikowskiego są również uzasadnione, zwłaszcza że zdobywca Oscara zapoznawał się z pierwotną wersją scenariusza i proponował poprawki.
Wielka szkoda, że w stosunkowo krótkiej produkcji pojawiają się białe plamy, jak gdyby twórca nie mógł, lub nie chciał pokazać więcej. Brakuje głębszego wejścia w świat Marii, śmieszy pruderyjność, z jaką traktowana jest Krystyna Janda. Polska aktorka jest na przemian znakomita i nadmiernie posągowa. Zbyt często Borcuch z pietyzmem podchodzi do legendy polskiego kina, za rzadko daje przestrzeń jej postaci do potknięcia się i ukazania jej w gorszej sytuacji. Oddechu brakuje również w sytuacjach podbramkowych, gdy autor Nieulotnych sięga po jednoznaczne, toporne metafory, zamiast pozostawić coś w niedopowiedzeniu. W tym kontekście zdecydowanie najgorzej prezentuje się zakończenie, które zamiast ruszyć sumienia widzów, staje się powierzchowną przenośnią, nad którą unosi się swąd moralizatorskiego kadzidła.
Słodki koniec dnia jest filmem trudnym do oceny ze względu na liczbę podejmowanych wątków i różne sposoby ich odczytania. Nie ma jednak co ukrywać, że niejednoznaczna postawa bohaterki jest znakiem oczyszczenia w kinie nastawionym na krytykę tylko jednej grupy społeczeństwa. Brakuje tytułów społecznie zaangażowanych, w których na wielu płaszczyznach byłyby rozpatrywane współczesne problemy, toteż propozycja Borcucha niewątpliwie tę lukę wypełnia. A że przy okazji oferuje podróż do cudownej, słonecznej krainy, z której powoli ucieka nadzieja, to tym bardziej warto zapoznać się z dziełem stałego bywalcy festiwalu w Sundance, bowiem przynajmniej w tym kontekście wśród odbiorców powinno dojść do konsensusu – takie ujmujące obrazy, przepełnione słoneczną energię i pięknym smutkiem, każdy chciałby oglądać w kinie jak najczęściej.
Nie potrafi pisać o sobie w błyskotliwy sposób. Antytalent w dziedzinie autokreacji. Fan Antonioniego, Melville'a i Kurosawy. Wyróżniony w Konkursie im. Krzysztofa Mętraka w roku 2018 oraz 2019.