Advertisement
PublicystykaWywiady

„Mam wyobrażenie o potrzebie ciągłego debiutowania” – mówi nam Tomasz Habowski, reżyser „Piosenek o miłości”

Redakcja Filmawki
Piosenki o miłości
fot. Tomasz Habowski na tle Justyny Święs i Tomasza Włosoka / mat. prasowe

Polskie kino żyje i dostarcza tej wiosny wrażeń z najwyższej półki. Po głośnej premierze wspaniałych „Innych Ludzi” Aleksandry Terpińskiej, do kin wchodzą spektakularne „Piosenki o miłości” Tomasza Habowskiego. Z twórcą o scenariuszu, reżyserii i nie tylko rozmawia Maja Głogowska. 

Tomasz Habowski to pochodzący z Bielska-Białej reżyser oraz scenarzysta. W rozmowie z nami mówi między innymi, w jaki sposób udało mu się stworzyć arthouse’owe kino o miłości wypakowane głośnymi nazwiskami, jaką wagę mają bezpośrednie telefony oraz zdradza, nad jakimi projektami pracuje obecnie.


Maja Głogowska: Gdy debiutant robi film o muzyce, to najczęściej oznacza to, że muzyka gra mu w sercu. Co w twoim życiu pojawiło się pierwsze. Muzyka czy kino?

Tomasz Habowski: Muzyka była chyba przed kinem. Kiedy miałem jakieś siedem lat, mój starszy brat dostał pod choinkę „The Anthology” Beatlesów. Zakochałem się wtedy w ich muzyce. Dziś widzę dodatkowe znaczenie, że to była akurat ta płyta, bo ten szczególny projekt wydany w latach 90’ zawierał bootlegowe wersje ich przebojów, szkice ich piosenek, które dopiero miały zamienić się w skończone utwory. Przez to już jako dziecko odczuwałem fascynacje tym stadium pośrednim między gotową piosenką, a luźnym pomysłem. Próba uchwycenia tego stanu zawarta jest też w „Piosenkach o miłości”. Natomiast świadome oglądanie filmów zaczęło się w liceum.

Czy „Piosenki o miłości” od samego początku miały być osadzone we współczesności? To jeden z aspektów, który tak wyróżnia ten film. Mało w polskim kinie mówimy o ulotności chwili, o tu i teraz.

Zależało mi na tym, żeby to była historia bezczasowa. Za pomocą środków formalnych chciałem zaznaczyć, że te wydarzenia mogłyby się odgrywać 10, czy nawet 20 lat temu. Z drugiej strony chciałem skorzystać z tego, co daje nam współczesność – stąd kolorowe wstawki. Miałem też takie poczucie, że rzeczywiście mało jest współczesnych tytułów filmowych, które uznałbym za zgodne z moją perspektywą. Moje pokolenie, czyli pokolenie millenialsów, podobno posiada obecnie 5% światowego bogactwa, podczas, gdy pokolenie Baby Boomers będąc w naszym wieku posiadało aż 25%. Teraz ten brak naszego posiadania jako pokolenia jest widoczny nie tylko w życiu codziennym, ale też w kinie – w tym, że nie mamy w nim za wiele swoich historii o naszym świecie. Dlatego chciałem zrobić film, który jest trochę o mnie, ale jest też dla moich kolegów i koleżanek, rówieśników i młodszych.

W film mierzysz się z tematami różnic klasowych, przywileju. Kiedy postanowiłeś o tym opowiedzieć?

„Publicystyczne” elementy „Piosenek…” obrastały historię na późniejszym jej etapie, gdy wiedziałem już nieco więcej o bohaterach i ich świecie. Najpierw była jednak historia o miłości, dla której paliwem napędowym, poza czystą potrzebą opowiedzenia tej historii, była kolejna niezgoda na zastaną rzeczywistość. Bo dlaczego opowiadanie historii o miłości ma być zagarnięte przez kino komercyjne? To stan rzeczy, który jest zastany, ale kto powiedział, że musi on trwać. Przecież można opowiedzieć prostą historie miłosną, która będzie wrażliwa, szczera i czuła. Taka, z którą młody człowiek będzie mógł się utożsamić nie tylko na poziomie rozrywkowym, ale i głębszym. To mi przyświecało. Podkreślenie klasowych różnic bohaterów miało miejsce w końcowych etapach pisania scenariusza. To była forma przepracowania moich doświadczeń jako osoby z Bielska-Białej, która wywodzi się z klasy robotniczej, bez żadnych koneksji w świecie sztuki. Zbiegiem okoliczności zacząłem funkcjonować w warszawskim świecie związanym z show-businessem i muzyką. Obecność tam i obserwacja sposobu funkcjonowania twego świata była podstawą, żeby o tym opowiedzieć.

Napisałeś kilkaset odcinków „Na Wspólnej”. Co więcej, byłeś nawet głównym scenarzystą serialu.

Trafiłem tam, bo nie miałem pieniędzy, a musiałem na siebie zarabiać. Zacząłem pracować na początku roku 2019, a po pół roku zaoferowano mi bycie head writerem, czyli szefem zespołu scenarzystów. Chyba w wyniku tego, że potrzebowali jakiejś świeżości i mam nadzieje, że ją im wtedy dałem. Gdy kierowałem zespołem staraliśmy się przemycać w serialu społecznie istotne elementy, poruszając kwestie ableizmu, problemów mniejszości ukraińskiej, czy trudności z jakimi muszą mierzyć się członkowie społeczności LGBTQ, oczywiście w ramach ograniczeń jakie nakłada serial codzienny. Pamiętam, że pierwszym wątkiem, który napisałem przy „Na Wspólnej” była próba pokazania w serialu problemu „patostreamingu”, oczywiście mówiąc trudnym językiem telenoweli. Po tygodniu od jego emisji dostaliśmy list od Rzecznika Praw Obywatelskich, który dziękował za poruszenie tego tematu. Potem spotkaliśmy się z ówczesnym Rzecznikiem Adamem Bodnarem. Okazało się, że jest wielkim fanem „Na Wspólnej”. Mówił, że rozumie wagę tego, że w serialu codziennym porusza się jakieś problemy i stara się przemycić jakąś społecznie wrażliwą myśl. Serial, który gromadzi około dwóch milionów widzów każdego dnia, z pewnością ma wpływ na przełamywanie barier i uświadamianie społeczeństwa co do jakichś aspektów. Oczywiście jest też prostą, niezobowiązującą rozrywką, czasem aż za prostą, ale bardzo było mi miło, że dostrzeżono w tym co robiliśmy odrobinę więcej.

Piosenki o miłości
fot. Justyna Święs w “Piosenkach o miłości” / Gutek Film

Czy to miało wpływ na „Piosenki o miłości”?

Tak. Polecam każdemu, kto myśli o branży filmowej, by obok doświadczenia bycia na planie pomyślał też o tej drugiej stronie produkcji filmowej, dla mnie ważniejszej – czyli przygotowywaniu historii. Przebywanie na planie produkcji, obserwowanie reżysera czy bycie jego asystentem jest oczywiście ważne. Jednak istotne jest też zrozumienie czym jest historia, jakimi prawami rządzi się jej opowiadanie. Bo tym zajmujemy jako scenarzyści i reżyserzy. Te mechanizmy są wspólne i na pewnym poziomie podobne – zarówno w serialach codziennych, jak i w filmach fabularnych. Dużo się nauczyłem o konstrukcji scen, tego co powinny zawierać. Podstaw, które podczas późniejszej pracy nad scenariuszem ułatwiły mi robotę. Będąc już reżyserem na planie „Piosenek…” ten scenariusz, który był klarownie napisany był mi bardzo pomocny jako debiutantowi.

Jak wspomniałeś, pochodzisz z Bielska-Białej. Nie miałeś kontaktów, a jedynie marzyłeś o byciu filmowcem. Mimo to udało ci się zadebiutować młodo, bo w wieku 33 lat. Czy ciężko było ci wyrwać ten debiut?

Było ciężko, ale to też wynikało z tego, że byłem osobą z zewnątrz i nie skończyłem żadnej szkoły filmowej. Choć bycie z zewnątrz dało mi pewną przewagę. Jest pewne wyobrażenie tego, co absolwent szkoły filmowej powinien zrobić. Często to wyobrażenie zamyka widzenie na możliwości, które istnieją poza normalnym trybem. Absolwent szkoły filmowej z reguły idzie do Munka i stara się o zrealizowanie trzydziestki. Potem, jeżeli ta trzydziestka zostanie doceniona, to może mieć szansę na sześćdziesiątkę lub zrobienie pełnego metrażu. Oczywiście jeśli ta trzydziestka będzie wybitna i ktoś dostrzeże w osoby twórcy wybitny potencjał. Aleksandra Terpińska mówiła mi, że wykładowcy powtarzali im: „Spójrzcie na siebie. Jest was dziesiątka na roku, a tylko dwójka z was będzie robić filmy”. I faktycznie, statystyki pokazują, że 20% absolwentów zrobi pełen metraż, z czego drugi film zrobi 10 czy 15%. Z każdym kolejnym filmem procenty maleją. Taki jest ten rynek. Ja patrząc na niego z zewnątrz zauważyłem, że jest możliwość zrobienia filmu w ramach projektu „mikrobudżety”. Pomógł mi w tym Dawid Nickel, z którym byłem na roku w Szkole Wajdy. On rozwijał tam „Ostatni komers”, który również był mikrobudżetem. Zobaczyłem, że mogę iść jego drogą.

A jak z kwestiami budżetowymi?

Tam też „mikrobudżet” wygrywał. Dzieląc kwotę budżetu filmu przez liczbę minut trwania pełnego metrażu wychodziło na to, że „mikrobudżet” ma wyższy przelicznik niż miała trzydziestka w Munku. Pomyślałem wtedy, że to kolejny powód dla którego nie mam po co męczyć się z trzydziestką, która nie jest moim formatem, ponieważ nie zdołam zawrzeć w niej wszystkiego, co chce powiedzieć. Skorzystałem więc z okazji, jaką dały „mikrobudżety” i się udało.

Piosenki o miłości
fot. Tomasz Włosok w “Piosenkach o miłości” / Gutek Film

Stworzyłeś bardzo uniwersalną historię o miłości. Mam wrażenie, że nie da się zrobić takiego filmu bez miłości do kina. Jacy twórcy, jakie tytuły cię zainspirowały?

Będąc dwudziestolatkiem bardzo mocno przeżyłem pierwsze spotkanie z kinem francuskiej Nowej Fali. Najbardziej fascynował mnie François Truffaut. Fascynowało mnie to, w jaki sposób opowiada historie. Odkryłem wtedy coś takiego jak obcowanie z dziełem, a nie po prostu oglądanie go. To było dla mnie czymś szokującym. Szokujące dla mnie było też to, że nie trzeba „dociskać kolanem” historii. Nie musi być tam wielkich przekroczeń, a liczy się styl opowiadania. Odkrycie tego było dla mnie objawieniem. Lubię też polskie kino. Moim ulubionym filmem Andrzeja Wajdy jest „Wszystko na sprzedaż”. Tam reżyser również lekko prowadzi historie. Bardzo cenię Tadeusza Konwickiego, zarówno jako pisarza, jak i reżysera. Puściłem do niego oczko w napisach końcowych „Piosenek…”. Specyficzny sposób, w jaki zostały sformułowane, czyli „muzykę podał”, „wyreżyserował”, są nawiązaniem do jego debiutu, czyli „Ostatniego dnia lata”. Gdy oglądałem ten film pomyślałem sobie, że w moim debiucie też tak zrobię. Zresztą w napisach końcowych puszczam również oczko do Jean Luc Godarda. Sam font napisów końcowych nazywa się „Jean Luc”. Został on stworzony przez holenderskie studio w hołdzie do fontów używanych przez Godarda w jego filmach. Z jednej strony jest ładny, na czym nam zależało, z drugiej kryje się tu dodatkowe znaczenie. Starałem się zaszywać takie rzeczy w filmie.

Na sali widz może się zaskoczyć. Ogląda bardzo kameralny, skromny film, a nagle na ekranie pojawiają się tuzy niezależnej sceny muzycznej – Ofelia i Krzysztof Zalewski. Jak udało wam się zebrać taką ekipę?

Jak to z reguły z aktorami bywa, musiałem wykonać kilka telefonów. Mówiłem, że jestem debiutantem bez szkoły, ale mam pomysł. Opowiadałem o sobie, projekcie. No i gdy zobaczyłem, że kolejne osoby chcą brać udział w filmie, zrozumiałem, że to być może pierwsza weryfikacja tego, co robię. Bo skoro chcą w tym wziąć udział takie osoby jak wspomniani, to znaczy, że mamy w rękach coś ciekawego.  Tak było z każdym, również z Andrzejem Grabowskim. Stworzenie tego filmu w takim kształcie to też historia wysiłku mojego i mojej producentki, Marty Szarzyńskiej, w przekonywaniu ludzi do wzięcia udziału w naszym projekcie. Nie uznawaliśmy barier i przeszkód, które mogły się pojawić. Nawet przy czytaniu scenariusza mieliśmy obawy, że niektóre sceny mogą być nie do realizacji. A jednak się nam to wszystko udało.

Czy myślisz już o kolejnych projektach?

Myślę i je rozwijam. Jeden to serial, który będzie rozwijał tematykę poruszaną w „Piosenkach…” i również jest związany z muzyką. Drugi projekt to film, który ma być czymś zupełnie innym. Ten film jest też próbą przechytrzenia siebie, by raz jeszcze zadebiutować, by zrobić coś kompletnie innego. Coś, co będzie wzmagało we mnie uczucie niepokoju. Mierzę się z czymś, co jest duże i trudne, jednak ta presja działa na mnie bardzo kreatywnie i mobilizująco. Mam wyobrażenie o potrzebie ciągłego debiutowania. Chcę zawsze mieć świeżość w tym, co opowiadam. Wojna w Ukrainie pokazała jednak, że nasze plany i wyobrażenia mogą okazać się bardzo wątłe w zderzeniu z rzeczywistością i bardzo mało znaczą w zestawieniu z brutalną historią, która o sobie przypomniała. Podchodzę więc do tych planów z dystansem i czekam na to, co przyniesie przyszłość.

„Piosenki o miłości” obejrzycie od dziś w kinach!
Filmawka objęła film patronatem medialnym.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.