Sześć dramatów sądowych, które musisz obejrzeć [ZESTAWIENIE]


Artykuł sponsorowany
Dramaty sądowe to jeden z gatunków filmowych o najdłuższej tradycji – pierwsze z nich powstawały już na początku XX wieku. Współcześnie wyewoluowały z prostych odegrań rozpraw sądowych do komediodramatów (Zadzwoń do Saula), paradokumentalnych tasiemców (Sędzia Anna Maria Wesołowska), zrodziły nawet bardzo popularną serię gier komputerowych Ace Attorney. Nie dziwi popularność tego gatunku. Opowieści o prawnikach i starciach z systemem to idealne heroiczne historie. Jeden człowiek vs. machina prawna, walczący o największą z wartości, czyli sprawiedliwość. Przez ponadstuletnią historię tego gatunku niejednokrotnie wykorzystywano jego formę, żeby snuć osobiste opowieści, czy zerkać z sali sądowej na stan społeczeństwa. Rozprawy zawsze rozpalały i, jak pokazuje niesamowita popularność transmitowanych w mediach spraw sądowych celebrytów, będą rozpalać naszą ciekawość oraz chęć dowiedzenia się, kto miał rację.
W tym zestawieniu, powstałym przy okazji premiery Saint Omer, wskazaliśmy kilka dramatów sądowych, które szczególnie sobie cenimy. Znalazły się na tej liście zarówno uznane klasyki gatunku, dzieła wybitnych reżyserów, jak i bardziej współczesne produkcje. Saint Omer natomiast już od 15.09 będziecie mogli złapać w kinach w całej Polsce.
Saint Omer (2022), reż. Alice Diop


Spotkałem się w internecie z tejkami, według których Saint Omer trochę przypomina Sędzię Annę Marię Wesołowską. Bynajmniej nie chodzi tu jednak o treść, czy wykonanie. Podobieństw upatruję w formalnej surowości tego, jak francuski dramat przedstawia proces sądowy. Rozprawa zostaje nam ukazana niemalże w całości i bez cięć. Wysłuchujemy długich przemów, które pełne są emocji i uczuć, lecz nie są to brawurowe przemowy i genialne kontrargumenty. Nie ma tu, jak często w tego typu produkcjach, nagłych zwrotów akcji, kiedy przy prezentacji jednego dowodu obrona/oskarżyciel jest w stanie przeciążyć wagę Temidy na swoją stronę. Bo w Saint Omer faktycznie mamy do czynienia z czynem, którego złej natury nie da się wybronić. Alice Diop jednak nie próbuje sprawić, że nagle uwierzymy, że kobieta pozostawiająca swoje dziecko na śmierć jest niewinna. Reżyserka chce tylko, żebyśmy spróbowali zrozumieć, co popchnęło ją do tego czynu.
Saint Omer to wymagające kino. Stawia bardzo trudne moralne pytania i szeroko opowiada o macierzyństwie, stosunku między rasą a kobiecością i wyobcowaniu imigrantów we francuskim społeczeństwie. Przede wszystkim jednak to wybitny dramat sądowy, potrafiący bez łatwych ocen przeprowadzić głęboko humanistyczną narrację. Alice Diop bowiem zamiast opowiadać, woli oddać głos swoim bohaterkom i pozwolić nam wysłuchać to, co mają do powiedzenia. (Wiktor Małolepszy)
Jestem niewinny (1936), reż. Fritz Lang


Niepoparte większymi dowodami oskarżenie o porwanie dziecka, samosąd i proces, mający osądzić tłum ludzi. Tak w skrócie prezentuje się historia opowiedziana w filmie Jestem niewinny, czyli pierwszej amerykańskiej produkcji wyreżyserowanej przez Fritza Langa. Przed ucieczką za ocean, premierę miały jego najbardziej znane dzieła zaliczane do arcydzieł światowej kinematografii, a więc Metropolis oraz M – Morderca. Szczególnie echa drugiego z tych filmów wybrzmiewają w historii Joe’ego Wilsona (Spencer Tracy), gdy Lang buduje atmosferę zagrożenia w scenie dzikiego tłumu, zbliżającego się do więzienia, w którym przebywa mężczyzna. Atmosfera wtedy zaczyna być również gorąca, jak ogień niesiony przez zbiorowisko ludzi oraz duszna niczym cela głównego bohatera.
W półtoragodzinnym metrażu Langowi udało się opowiedzieć kompletną i uniwersalną historię o karze, winie oraz wybaczeniu. Umiejętnie ukazuje, jak przekazywana pocztą pantoflową historia o porwaniu zostaje zmieniana w każdej kolejnej relacji, co prowadzi do absolutnej eskalacji wściekłości. Co najważniejsze, doskonale sprzedaje widzowi kluczowy zwrot akcji, a przy tym do samego końca trzyma w niepewności na temat tego, jak zakończy się cała historia. Ktoś mógłby powiedzieć, że zakończenie jest bardzo “amerykańskie” (obejrzycie to zrozumiecie). Za to ktoś inny mógłby stwierdzić, patrząc na czas, w którym powstał film, że było to uświadamiające kino w niepewnych czasach. Mimo blisko 90 lat na karku pozostaje tak samo aktualne i wpisuje się w tradycję amerykańskich dramatów sądowych, w których humanitaryzm jest na pierwszym miejscu. To też nielicha wprawka Langa przed późniejszymi klasykami kina noir z Bannion czy Szkarłatną ulicą na czele. (Jakub Trochimowicz)
Werdykt (1982), reż. Sidney Lumet


Kancelaria Eda Conncanona (James Mason) skupia się na najmniejszym detalu, aby ich klienci wypadli jak najlepiej w trakcie procesu. Grupa prawników rozszyfrowuje każdy dokument, a charyzmatyczny adwokat doradza, jak odpowiednio dobierać słowa podczas przesłuchań w sądzie. Tym razem pomagają dwóm lekarzom szpitala archidiecezjalnego w Bostonie, oskarżonym o błąd medyczny, w wyniku którego ciężarna kobieta miała zapaść w śpiączkę. Jej rodzinę reprezentuje Frank Galvin (Paul Newman) – prawnik o dość wątpliwej reputacji. Częściej niż w sądzie pojawia się w lokalnym barze, gdzie opowiada pijackie dowcipy. Wprawdzie planuje przyjąć ofertę finansowej rekompensaty od szpitala, lecz widząc unieruchomione ciało pokrzywdzonej kobiety decyduje się na walkę w sądzie. Ta decyzja wywołuje sprzeciw i zaskoczenie wszystkich – od arcybiskupa, przez przyjaciół Franka, aż po rodzinę, która go wynajęła. Jest już jednak za późno na polubowne rozwiązania. Wszystko musi rozstrzygnąć się na rozprawie.
Werdykt jest przede wszystkim studium postaci Franka Galvina, który w batalii ze szpitalem i potężną kancelarią zaczął widzieć swoją szansę na odkupienie. Kieruje nim ślepa wiara w sprawiedliwość i potrzeba zmiany dotychczasowego życia. Jednak po wielu latach ewidentnie wyszedł z wprawy, podczas gdy jego przeciwnicy są w szczytowej formie. Ta nierówna walka idealistycznego bohatera z systemem pozostaje jednym z ulubionych tematów reżysera filmu, Sidneya Lumeta. Jego „ostatni sprawiedliwy” ociera się o szaleństwo i sam będzie musiał przekonać się na ile jego osądy były trafne. Zmęczona twarz Paula Newmana perfekcyjnie oddaje zaciętość tego złożonego bohatera. Twórcy filmu kreują krytyczny obraz kondycji ówczesnej Ameryki. Pozostaje jednak pytanie co jeszcze jest wiarą, a co już oszukiwaniem samego siebie. (Arek Koziorowski)
Oppenheimer (2023), reż. Christopher Nolan


Chociaż najnowsze dzieło Christophera Nolana nie jest typowym filmem sądowym, tak wątek sądu kapturowego nad postacią Roberta J. Oppenheimera (Cilian Murphy) jest bardzo ważny dla całej opowieści. Można do tego dorzucić przesłuchanie Lewisa Straussa (Robert Downey Jr.) w Kongresie, ale skupiłbym się na tylko na tym dotyczącym Oppenheimera. Przez cały film mamy przebitki z przesłuchania, w którym główne skrzypce gra sędzia Roger Robb (wciela się w niego absolutnie fenomenalny Jason Clarke), a jego misją jest cofnięcie certyfikatu bezpieczeństwo człowiekowi odpowiedzialnemu za stworzenie bomby atomowej. Też to przesłuchanie jest motorem napędowym opowieści dziejącej się w trzech płaszczyznach czasowych.
Clarke w roli Robba jest przebiegły, nieugięty i często dociskający Oppenheimera, czego kulminacją jest scena, w której świat niepokornego fizyka w pewnym zaczyna dosłownie drżeć w posadach. Szarżujący Clarke, zagubiony Murphy i szalejąca kamera Hoyte van Hoytemy razem tworzą jedną z najlepszych scen całego filmu. Do tego dochodzi inna, w której postać Clarke’a konfrontuje się z Kitty Oppenheimer (Emily Blunt). Chociaż jej rola jest bardzo mała, tak w tej jednej scenie Blunt wygrywa absolutnie wszystko w słownej potyczce z Clarkiem. Dynamiczny montaż, zbliżenia na twarz sprawiają, że cały wątek sądu kapturowego jeszcze bardziej zyskuje w oczach. Jest to też idealny przykład, ukazujący jak kilku wpływowych ludzi może wykorzystać swoje wpływy, żeby tylko zniszczyć jednego człowieka. (Jakub Trochimowicz)
Ścieżki chwały (1957), reż. Stanley Kubrick


Jak zmierzyć jakość filmu antywojennego? Liczbą państw, w których był zakazany. Jedno z największych dzieł Kubricka pokazano w Francji dopiero w 1975 roku – 5 lat po Szwajcarii i 11 przed Hiszpanią, a USA zakazały jego wyświetlania w placówkach wojskowych.
Pułkownik Dax (fenomenalny Kirk Douglas) staje między młotem a kowadłem, walcząc jednocześnie z Niemcami o ziemię niczyją i Francją o godność człowieka. Ścieżki chwały nie są typowym dramatem sądowym, bo „proces” żołnierzy oskarżonych o tchórzostwo jest czystą farsą, mającą na celu pokazanie reszcie wojsk, co grozi za niewypełnienie rozkazu (też śmierć, ale od innej kuli). Mimo wszelkich starań pułkownika koniec jest przewidywalny, aczkolwiek wciąż zapewnia jedną z najbardziej wstrząsających scen egzekucji w kinie.
Po co więc oglądać, skoro i tak wiemy, że poświęcenie nic nie da i nie zmieni losów wojny? Chociażby dla tych dwóch scen – inspekcji okopów przez Daxa z rytmem wybijanym werblami, pokazującej grozę frontu zachodniego bez owijania w bawełnę. Oraz dla kończącego film występu niemieckiej jeńczyni, dającego nadzieję w to, że nawet piekło Verdun, Sommy i Marny nie jest w stanie zabić człowieczeństwa. (Piotr Ponewczyński)
Dwunastu gniewnych ludzi (1957), reż. Sidney Lumet


O Dwunastu gniewnych ludziach napisano czy powiedziano wszystko i jeszcze więcej. Arcydzieło, film obowiązkowy. Produkcja, w której dwunastu białych facetów dyskutuje przez półtorej godziny o winie mężczyzny oskarżanego o morderstwo w sprawie, wydającej się być zerojedynkową. Wielokrotnie podziwiano maestrię Lumeta w precyzyjnym wykorzystaniu ciasnego pokoju, w którym pośród dymu papierosowego bohater Henry’ego Fondy stara się podważać wszelkie możliwe wątki prostej z pozoru decyzji o skazaniu oskarżonego na śmierć.
Bohaterowie filmu spierają się, przytaczają różne argumenty, a z każdą kolejną minutą widz ma wrażenie, że w pomieszczeniu robi się coraz ciaśniej i duszniej. Jedni z przysięgłych zaczynają się przekonywać do niewinności oskarżonego, drudzy ciągle mają wątpliwości. A postać Fondy ma kogo przekonywać, bo każdy z ławników jest przedstawicielem innej klasy społecznej, ma odmienny charakter oraz podejście do świata. Widz także nie ma pewności, co do końcowej winy.
Nie ma w tym filmie niepotrzebnej linijki dialogu, nie ma sekundy zbędnej sceny, a jest za to dokładne przedstawienie systemu prawnego w Stanach Zjednoczonych, który może mieć tyle samo zwolenników, co przeciwników. Lumet przede wszystkim jednak zwraca uwagę na prozaiczną sprawę – pośpiech jest zawsze złym doradcą. (Jakub Trochimowicz)