Czego słuchaliśmy w maju? Muzyczne rekomendacje Filmawki
Maj był miesiącem głośnych premier muzycznych, co możecie zobaczyć po nazwach artystów w naszym zestawieniu. Zachwyciły nas zarówno nowe wydawnictwa najpopularniejszych postaci współczesnej muzyki, jak Billie Eilish i Twenty One Pilots, ale zwróciliśmy też uwagę na polskich, bardziej niszowych artystów. Jak zwykle zadbaliśmy też o zróżnicowanie gatunkowe, po to, żeby każdy mógł w tych rekomendacjach odnaleźć coś dla siebie.
Bring Me The Horizon – POST HUMAN: NeX Gen | alternatywny metal
Po trwającym trzy lata procesie nagrywania, Bring Me The Horizon wracają z nową płytą. Ta, dość odmienna od wcześniejszej twórczości zespołu, najmocniej nawiązuje do ich ostatniego wydawnictwa – Post Human: Survival Horror, stanowiąc (jako album koncepcyjny) jego kontynuację. I choć NeX Gen spotkał się z mieszanym odbiorem wśród wielu fanów zespołu, tak dla mnie, jako osoby która nigdy nie wsłuchiwała się za bardzo w jego twórczość, brzmi bardzo interesująco.
W dużej mierze jest to efekt zróżnicowanego brzmienia albumu. Otrzymujemy tu ogromną dawkę dość eksperymentalnych brzmień, w których klasyczny metalcore przeplata się z nowoczesną muzyką elektroniczną, a to dopiero początek. Cała płyta wypełniona jest niesamowitą energią – ta, choć momentami wybrzmiewa bardzo pozytywnie, interpretowana może być dwojako, ze względu na ciekawą i niejednoznaczną sferę liryczną albumu. Jest to widoczne chociażby w najczęściej zapętlanym przeze mnie utworze z płyty – balladzie n/A, a więc bardzo osobistej piosence wokalisty Olivera Sykesa, w której nawiązuje do swojego odwyku. Poza tym utworem, nie sposób nie wspomnieć o takich kawałkach jak DArkSide, Kool-Aid, YOUtopia czy sTraNgeRs, które mnie, jako osobę wcześniej niezainteresowaną muzyką zespołu, zmotywowały do sięgnięcia po jego poprzednie albumy. (Bartek Rusek)
The Bullseyes – Polish Sweethearts | rock
Najlepszy zagraniczny zespół z Polski The Bullseyes po prawie czterech latach od przekornie zatytułowanego, debiutanckiego The Best of The Bullseyes przybywa z kolejną dawką świetnych kompozycji. Nie oznacza to oczywiście, że Darek i Mateusz przez ten czas siedzieli w zamknięciu, szlifując oraz dopieszczając swój drugi krążek, bo zdążyli zagrać dziesiątki koncertów w Polsce i zagranicą. Fani nie mogli też narzekać na brak nowości, bo panowie co jakiś czas częstowali ich kolejnymi kawałkami, które znalazły się również na Polish Sweethearts. Druga płyta The Bullseyes jest wszystkim tym, co znamy z pierwszej – brudnawe gitary, przebojowe refreny, epickie solówki. Nie ma tu miejsca na nudę, co w dużej mierze wynika z długości płyty. Na 30 minutach Darek i Mateusz zmieścili kawałki do bujania się z odpaloną zapalniczką (Hello Stranger, Bye Friend), skrojone pod pogo (NO LOVE, THE BIG SAD – Happiness That Should’ve Been Mine) czy potupajki (Black Market, Give Me a Break). Znalazło się również nieco przestrzeni dla eksperymentów w postaci Feelin’ Good Ain’t Cheap czy Telescope, gdzie panowie odważniej skłonili się ku autotune’owi. Moc rock’n’rolla jest na Polish Sweethearts silna. Nie jestem fanem nazywania zespołów czy artystów ich odpowiednikami z zagranicy, typu „polskie The Black Keys” czy „polska Billie Eilish”, bo mamy naszych własnych, jedynych w swoich rodzaju polish sweethearts. (Daniel Łojko)
Twenty One Pilots – Clancy | alt-pop
Choć moja relacja z Twenty One Pilots jest w dużej mierze oparta na szeregu dobrych wspomnień, które kojarzę z ich kolejnymi singlami i albumami, nawet ja potrafię przyznać, że Scaled And Icy pozostawiało wiele do życzenia. Nawet mimo pięknego utworu zamykającego cały krążek, nie wróciłem do niego w całości ani razu. Na szczęście jednak Tyler i Josh postanowili nie tylko oszczędzić nam tandetnych, pop-radiowych hitów, których ostatecznie nie nucił nikt, ale i wrócić do tego, co czyniło ich album Blurryface takim hitem.
Chwytliwa mieszanka popu, rocka i hip-hopu, oraz konstruowana wokół swoich albumów fabuła to główne powody dla których fandom TOP jest tak żywo zaangażowany. Jednakże Clancy obecny w tytule, będący protagonistą całej, dość złożonej opowieści oraz nośnikiem emocji i problemów autora tekstów, gra tutaj pierwsze skrzypce. Tyler Joseph opowiada nam o swoich problemach ze zdrowiem psychicznym, presji społecznej, pokusach sławy i zwodniczej nostalgii, stając się jednością z tytułowym bohaterem. A jako że te elementy codzienności przybierają różne formy, utwory także różnicują się stylistycznie. Dostajemy więcej synthu, buntownicze utwory inspirowane The Killers, refleksyjne ballady na ukulele, afirmujące życie popowe hymny i sporą porcję rapowanych refrenów. Swoiste the best of Twenty One Pilots, w sam raz dla wieloletnich słuchaczy, jak i zaczynających przygodę z zespołem. Wątpię, aby ktokolwiek uplasował to wydawnictwo na szczycie listy najlepszych albumów duetu Joseph/Dun, ale to bez wątpienia przyjemny powrót do korzeni po poprzednim sporym rozczarowaniu. (Norbert Kaczała)
Kamil Pivot, Urb – KAM-RAP-POL | rap
„Jestem mega fanem skrótowców / Nową płytę nazwę po prostu / KAM-RAP-POL, wnioskuj / Kamil rapuje po polsku” nawija na swoim najnowszym krążku Kamil Pivot. Po świetnie przyjętym, wydanym w 2017 roku albumie Tato Hemingway, gdzie Kamil w błyskotliwy, lekki sposób opisywał życie codzienne wielodzietnej rodziny, raper postanowił przelać na bity Urba swoje pomysły na biznes. Pivot snuje zatem plany o założeniu warsztatu samochodowego, stolarskiego, wymyśleniu swojego szamponu czy nowego, rewolucyjnego produktu spożywczego – masła w plastrach. Słuchając tego wszystkiego często można złapać się za głowę. Kamil z absolutnym luzem i prostotą bawi się słowami, jakby były to dla niego prozaiczne, codzienne czynności. Momentami aż ciężko uwierzyć, ile lirycznie da się wycisnąć z oczywistości tak, jak robi to Pivot. Wielu mainstreamowych raperów w Polsce mogłoby się zawstydzić, słuchając KAM-RAP-POL, a przełom maja i czerwca to moment wręcz idealny na ten krążek. Ciepło, słońce, klimat sączy się ze słuchawek dzięki funkowo-jazzowym, plastycznym bitom Urba, jest dobrze. Alternatywny tytuł: KAM-CLEAN, bo Kamil tą płytą pozamiatał. (Daniel Łojko)
Billie Eilish – HIT ME HARD AND SOFT | alt-pop
Billie Eilish postanowiła nie wydać żadnego singla przed premierą swojego nowego albumu, HIT ME HARD AND SOFT. I bardzo dobrze, ponieważ wkroczenie w jej nowy muzyczny świat bez żadnych zapowiedzi i oczekiwań okazało się wyjątkowym, zaskakującym doświadczeniem. Choć album rozpoczyna się spokojnym, smyczkowym Skinny (to jedna z najlepszych ballad w karierze artystki), już chwilę później okazuje się, że na płycie nie zaznamy przewidywalności. Billie i Finneas eksperymentują z gatunkami, manewrują różnymi nastrojami, zmieniają tempo w środku piosenek i zanurzają się w różnorodnych estetykach.
Tytuł doskonale oddaje treść płyty, która stworzona jest ze skrajności, a piosenki potrafią jednocześnie delikatnie nas muskać, by zaraz uderzyć z ogromnym emocjonalnym impetem. Gitara akustyczna spotyka się tutaj z klubowym bitem, elektro z rockiem, szept z krzykiem, hałas z pogłosem, a wszystko to zostaje pięknie połączone powracającymi, iście filmowymi smyczkami. A to wszystko w ciągu zaledwie dziesięciu piosenek.
To album, który za pierwszym razem powinno słuchać się od deski do deski, w samotności i totalnym skupieniu, by wyłapać każdy dźwięk, meandrujący gdzieś w tyle kompozycji. Słychać w nim niezwykłą artystyczną dojrzałość i samoświadomość Billie oraz ogromny muzyczny postęp Finneasa. HIT ME HARD AND SOFT jest płytą, która wyznaczy wysokie standardy nie tylko w ich karierze (trudno będzie im przebić Chihiro oraz Blue!), ale w muzyce popularnej w ogóle. Mam nadzieję, że więcej artystów pozostawi koncept gatunku gdzieś w tyle i postanowi zabawić się dźwiękami w równie brawurowym stylu. (Jakub Nowociński)
SPARKLING – We Are Here To Make You Feel (Deluxe) | pop, rock
Niemieckie trio zaskakuje już kolejny raz. Levin, Leon i Luca przygotowali dla swoich fanów niespodziankę w postaci rozszerzonej edycji ich drugiego długogrającego krążka, wydanego w październiku 2023 roku We Are Here To Make You Feel. Na wersji deluxe znalazł się nowy kawałek oraz akustyczne wersje trzech piosenek z podstawowej wersji płyty. Niby nic specjalnego, gdzie w tym jest zatem niespodzianka? Ano w tym, że chłopaki ze SPARKLING mają nosa do przebojowości i pisania wpadających w ucho kawałków, które z pewnością odnosiłyby komercyjne sukcesy w Polsce (jest z resztą na albumie mały polski akcent). Na We Are Here To Make You Feel królują proste, zbudowane głównie na perkusji i delikatnych syntezatorach kompozycje. Gdzieniegdzie przygrywa też gitara w stylu pierwszego, bardziej punk-rockowego krążka SPARKLING. Akustyczne wersje piosenek odzierają je z kolei ze słodko-gorzkiego charakteru, chyląc się bardziej ku nostalgii, refleksji i odkrywając nowe, niezbadane jeszcze jak dotąd zakamarki tych utworów (zwłaszcza I Get So Sad Easily). (Daniel Łojko)