Advertisement
KulturaMuzykaPublicystykaZestawienia

Czego słuchaliśmy w lutym? Muzyczne rekomendacje Filmawki

Redakcja Filmawki

Choć żaden z albumów wydanych w styczniu nie oczarował naszej redakcji, luty przynosi kolejne premiery, a wraz z nimi wracają comiesięczne rekomendacje Filmawki. W minionym miesiącu nasi redaktorzy słuchali indie popu, rocka progresywnego, darkwave czy nawet rapu. A wszystko to opisaliśmy, wybierając sześć naszych ulubionych albumów, które ukazały się w tym okresie. Zapraszamy Was do lektury i, przede wszystkim, do słuchania!


Caroline Polachek – Desire, I Want To Turn Into You: Everasking Edition | indie pop

Okładka płyty Caroline Polachek – „Desire, I Want To Turn Into You: Everasking Edition”

Równo rok po wydaniu drugiego albumu, Caroline Polachek postanowiła rozbudować swoje artystyczne terytorium i wzbogacić je o siedem dodatkowych pozycji. Niektóre z nich to nowe wersje dobrze znanych nam utworów, tak jak akustyczne I Believe czy Butterfly Net z gościnnym wersem Weyes Blood. Oprócz zupełnie świeżych propozycji, na albumie znalazło się miejsce dla wydanego przed kilkoma miesiącami Dang. Choć to jedyny utwór na płycie, który bez wahania można określić mianem klubowego bangera, wyróżnia się największą spójnością z resztą tracklisty i komplementuje jej futurystyczny sznyt. Czyni to za sprawą zniekształconych wokaliz, repetetywnego tekstu oraz mocnej, elektronicznej produkcji. Do podstawowego wydania albumu doskonale wpasowuje się także Gambler’s Player, odsłaniające delikatniejszą odsłonę muzycznego świata Polachek. Kojący, marzycielski wokal przerywa w refrenie uzależniający gitarowy hook, który potrafię nucić przez cały dzień. Najmniej przypadł mi do gustu utwór Coma, który niezdarnie mimikuje brzmienie świetnego Fly To You. Z kolei najbardziej wyróżniającą się pozycją jest Spring Is Coming With A Strawberry In The Mouth. To jedyna piosenka, która nie została skomponowana przez Polachek i jej stałych współpracowników. Jest to natomiast cover utworu Rogera Doyle’a, w dodatku zachowujący większość aranżacyjnych i produkcyjnych elementów oryginału. Brzmi tak, jak sugeruje tytuł — wiosennie i pogodnie, gdy perkusję komplementują delikatne chórki, a wokalistka recytuje wyznania o upragnionej miłości. (Jakub Nowociński)


Chelsea Wolfe – She Reaches Out She Reaches Out To She | Darkwave

Okładka płyty Chelsea Wolfe – „She Reaches Out She Reaches Out To She”

She Reaches Out To She Reaches Out To She nie od razu dało się poznać jako przełom w dotychczasowej dyskografii Chelsea Wolfe. Kolejno wychodzące po sobie single (Dusk, Whispers In The Echo Chamber, Tunnel Lights, Everything Turns Blue) zdecydowanie zaznaczyły powrót do przytłaczającego mroku Abyss (2015) z wyraźnymi elektronicznymi akcentami, które Wolfe wdrażała już w Pain Is Beauty (2013). Jednak album w dalszym ciągu pozostawał na pewnym poziomie niedopowiedzenia, a ja nie potrafiłam stwierdzić, czy nowy materiał zwiastuje jeden z najlepszych longplayów tego roku, czy pomysły z second handu. Na szczęście 9 lutego przekonałam się, że te 4 single były nieregularnymi elementami większej, imponującej układanki.

She Reaches Out To She Reaches Out To She to niespodziewane opus magnum Wolfe. Album powstał w wyniku trudnych okoliczności pandemicznych,  jako efekt wyjścia z alkoholowego nałogu artystki, obrócenia toksycznej relacji w przeszłość i odnalezienia duchowego uzdrowienia w witchcrafcie. Konsekwencją tych sytuacji była transcendentalna przemiana, która w brzmieniu materializuje się w postaci industrialu z odważnymi zwrotami ku trip hopowi, IDM (!) i darkwave’owi, z klasycznymi już dla swojej formuły gotyckimi aranżacjami. Głos Wolfe, tym razem wyraźnie wychodzący naprzeciw gęstym instrumentalom, artykułuje jedne z najlepszych melodii w dyskografii. Refren House of Self-Undoing nawiedza mnie w przypadkowych momentach, Tunnel Lights hipnotyzuje i uwodzi. Artystka stworzyła rozpływające się w swym majestacie dźwiękowe środowisko, które, niczym katartyczna ulewa, oczyszcza i nadaje nowe imię.

Aż trudno uwierzyć, że za produkcję tego albumu odpowiada Dave Sitek – mający na swoim koncie całą dyskografię Weezer. (Magdalena Wołowska)

Przeczytaj również:  „Anora” – biedna istota | Recenzja | American Film Festival 2024


The Pineapple Thief – It Leads To This | rock progresywny

Okładka płyty The Pineapple Thief – „It Leads To This”

Choć od ostatniego albumu The Pineapple Thief minęły dwa lata, nie oznacza to, że wchodzący w jego skład muzycy próżnowali w roku 2023. Gavin Harrison aktywnie w tym czasie koncertował z Porcupine Tree, zbierając kolejne to wyróżnienia (których zwieńczeniem był tytuł najlepszego perkusisty według czytelników Prog Magazine) będące pokłosiem wydanych w 2022 roku albumów z oboma tymi zespołami. Frontman Pineapple Thief Bruce Soord wydał natomiast solowy album. I to właśnie ta dwójka stanowi w moim odczuciu trzon grupy, dopełniony przez basistę Jon Sykesa i klawiszowca Steve’a Kitcha, którzy wspólnie pracowali nad nową płytą The Pineapple Thief, trzymającą zaskakująco równy pomysł (mimo wybijających się kilku utworów, takich jak wydane jako single The Frost czy piosenka tytułowa It Leads To This).

Powstałe w efekcie świetnej pracy całego zespołu It Leads To This to jednak nie tylko znakomite instrumentarium. To także charakterystyczny, spokojny wokal Soorda, śpiewający pełne refleksji teksty. Ich charakter poniekąd wyznacza refleksyjny, tytułowy utwór na temat znaczenia naszych czynów i drogi, która sprawiła że my – zarówno jako jednostki jak i ogół ludzi – znajdujemy się obecnie w takim, a nie innym punkcie. Teksty opowiadają także o przemijalności, przeznaczeniu czy tworzeniu własnej historii. A tę bez wątpienia kreuje zespół, którego muzyka jest pod wieloma względami wyjątkowa. Gitary znakomicie dopełniają (zarówno sekcjami rytmicznymi jak i ciekawymi solówkami) grającą często pierwsze skrzypce, niesamowitą perkusję Harrisona, a całości towarzyszy ciekawa linia basowa i wtórujące reszcie zespołu interesujące klawisze. Całość daje nam odczucia potwierdzające fakt, iż jest to znakomicie przemyślana, dobra muzyka progrockowa, godna używania skrótowca PT. (Bartłomiej Rusek)


Little Simz – Drop 7  | rap

Okładka płyty Little Simz – „Drop 7″

Są na tym świecie dwie Little Simz. Jedna, słyszalna na długogrających albumach, osiąga techniczne i tekstowe wyżyny, zachwycając przy tym swoim wyjątkowym i starannie dopracowanym stylem. Druga wychodzi ze swojej strefy komfortu, by skupić się na luźnej zabawie formą, flow i instrumentalami na EPkach z serii Drop, której siódmą odsłonę raperka puściła w obieg w lutym. Zaledwie 14-minutowe Drop 7 stanowi pewnego rodzaju muzyczną woltę w katalogu artystki. Simz, znana z wykorzystywania orkiestrowych bitów opartych na elementach jazzowych i soulowych, tym razem zwróciła się w stronę bardziej klubowej produkcji. Na Drop 7 poza EDMem znalazło się również miejsce dla wpływów gatunków osiągających obecnie szczyty popularności, takich jak jersey club czy brazylijski funk. Drop 7 polecam szczególnie osobom stęsknionym za twórczością M.I.A z końcówki lat ‘00 oraz fanom Renaissance od Beyonce.

Little Simz w kwadransie zręcznie zamyka parę ciekawych pomysłów. Choć proste i powtarzalne, swobodnie rzucone w eter instrumentale nie tylko nie dają się sobą znudzić, a wręcz zostawiają nas z niedosytem. Krótki czas trwania tej EPki przypomina jednak, że wciąż jest to głównie prezentacja umiejętności artystki. (Mateusz Pastor)


MGMT – Loss Of Life | Indie rock

Okładka płyty „MGMT – Loss Of Life”

 

MGMT to jeden z rzadkich przypadków zespołów, który utrzymał swój statut po osiągnięciu szczytu popularności w latach 2007–2010, czyniąc tym samym ze swojej dyskografii zbiór legendarnego materiału. Oracular Spectacular (2007), jeszcze przed zdominowaniem sceny muzycznej przez falę indie, której największe perełki pozostają dziś jedynie czułym wspomnieniem, rzuciło wyzwanie przyszłości ściągając do pierwszej dekady milenium jedyną w swoim rodzaju formę tzw. independent rocka. Właśnie ta psychodeliczna atmosfera i progresywne aspiracje uwieczniły debiut Andrew VanWyngardena i Bena Goldwassera na liście najlepszych albumów wszechczasów.

Przeczytaj również:  „Przedstawiamy Feeblesów” – Muppet Peep Show [CAMPING #66]

Loss Of Life, choć wyczekiwane, nie wzbudzało gorących emocji. Wiadomym było, że spodziewamy się dobrego albumu, a dzień premiery naturalnie potwierdził te założenia. Jednak mimo braku pewnego zaskoczenia odbiór longplaya nie był zupełnie pozbawiony nowych doświadczeń. Wręcz przeciwnie – szósty album duetu z Connecticut to zdecydowany grower, który z każdym kolejnym odsłuchem uświadamia, że jest to coś, czego MGMT jeszcze nigdy wcześniej nie zrobili z zaznaczeniem, że nie do końca chodzi tu o brzmienie. Od otwierającego, britpopowego Mother Nature (wyjętego prosto z repertuaru Oasis), glam rockowe Bubblegum Dog (David Bowie uroniłby łezkę), po psychodelicznie ejtisowe Dancing In Babylon (gościnnie z Christine and the Queens) w istocie przechodzimy przez nowe rejony gatunkowych horyzontów, ale, co najważniejsze, odkrywamy zupełnie nową umiejętność zespołu w kreowaniu osobliwego, wzruszającego świata. People In The Streets, mój osobisty hymn tego krążka, jest tego idealnym przykładem, a jako dowód fragment tekstu:

Life keeps on going / Showing you things that you can’t unsee / In the sense of unknowing why / Anything happens to be / And just as the sun comes out again / Something is blocking the light / But it’s all right / The inside’s still glowing / Telling the heart what it wants to hear / But what if it’s only lies / Twisted apart by fear? (Magdalena Wołowska)


IDLES – TANGK | rock

Okładka płyty IDLES – „TANGK”

Moim muzycznym lutym zawładnęła jedna kapela i jeden album. Płyta przeze mnie wyczekiwana, chociaż początki z zespołem miałam burzliwe. Mowa o IDLES i ich piątym albumie TANGK. Płyta ta znacznie różni się od poprzednich wydawnictw brytyjskiej formacji. Podczas pierwszego odsłuchu równo o północy odniosłam wrażenie, że kolejne utwory przepełnione są aurą, jaką można przypisywać miłości. Nie myliłam się. W wywiadzie dla The Guardian[1] słowo „love” miało paść co najmniej 18 razy! Joe Talbot sam przyznał, że narodziny dziecka sprawiły, iż stał się nieco łagodniejszy, zmienił mu się punkt widzenia oraz odczuwa generalną wdzięczność. Oczywiście zespół nie odchodzi od swojej nienawiści do rządu i odważnego komentowania jego poczynań – IDLES postawili jednak tym razem na inny wydźwięk utworów.

Joe Talbot we wspomnianym wywiadzie oznajmił, że nie musi się już w swojej twórczości chować się za przemocą, ponieważ znajduje się w pięknym momencie swojego życia. Nie da się odmówić wokalowi Talbota zachowania dobrze znanego słuchaczom brutalizmu. W połączeniu jednak z melodyjnością krążka i poetyckim wręcz brzmieniem można odnieść wrażenie, że IDLES złagodnieli. TANGK to pierwsza płyta, przy której zespół współpracował z wielkim producentem. O tworzeniu z Nigelem Godrichem Mark Bowen „marzył, odkąd skończył 13 lat i usłyszał »OK Computer«”. Określany szóstym członkiem Radiohead, Godrich pracował z zespołem przede wszystkim nad nowymi teksturami dźwiękowymi. Cały ten proces przyczynił się do powstania TANGK, który zdecydowanie jest jedną z najlepszych płyt zespołu z Bristolu. (Anna Czerwińska)

[1] Jim Farber, „The return of Idles: ‘I don’t have to hide behind violence any more’”, https://www.theguardian.com/music/2024/feb/13/idles-band-interview-new-album-tangk (dostęp: 04.03.2024 r.)


Korekta: Daniel Łojko

+ pozostałe teksty

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.