5 najlepszych z najgorszych? [CAMPING #50]


Wiele filmów nie zyskało przychylności krytyków w dniu swojej premiery, by po czasie zyskać miano kultowych i szerokie grono wyznawców. Taki los bardzo często spotyka dzieła bliskie naszym campingowym zainteresowaniom – w końcu urocza nieporadność, dziwaczność tematu czy unikalna wizja nie przystająca do mainstreamu w czasie premiery to bardzo żyzny grunt dla przyszłego uwielbienia.
Na każdy The Room lub Tromeo i Julię przypada jednak niezliczona rzesza dziełek, których ciągle nikt nie chce przytulić. Z okazji pięćdziesiątego Campingu postanowiliśmy więc przytulić je sami i przedstawiamy pięć filmów, które mimo słabych recenzji i chłodnego przyjęcia przez widzów trzymamy blisko serca, licząc, że i Wy dacie im (kolejną?) szansę. W końcu nie ma złych filmów, są tylko obejrzane w złych okolicznościach.
“Showgirls” / reż. Paul Verhoeven
Rotten Tomatoes: 22%
Film, który skutecznie ostudził karierę Giny Gershon, a zabił tę Elizabeth Berkley. Po sukcesie Nagiego instynktu Paul Verhoeven postanowił raz jeszcze rozgrzać sale kinowe do czerwoności. Zamiast elektryzującego thrillera z dominującą, majestatycznie niepokorną Sharon Stone nakręcił jednak dramat erotyczny z gwiazdką anulowanego serialu na pierwszym planie. Showgirls poniosły klęskę w oczach krytyków i przepadły w notowaniach box-office’u, ale porażka ma swoje drugie dno. Hejtowane były na siłę, a ich gwiazdy miały zostać upokorzone, co skutkowało czterema (!) nominacjami do Złotych Malin dla Berkley. Prawie dwadzieścia pięć lat po katastrofie film broni się sam. Nie odzwierciedla tego może średnia ocena na Rotten Tomatoes, wynosząca jedynie 22 procent, ale chociażby sprzedaż na DVD i Blu-rayu. Flop, który po premierze nie zwrócił 45-milionowego budżetu, na przestrzeni lat zarobił ponad 100 mln USD z samej sprzedaży płyt. To zresztą jeden z rekordów MGM-u.
Niesławny projekt Verhoevena dziś zwraca uwagę dzięki niespożytym pokładom kampu − stał się cenionym midnight movie, porównywalnym z The Rocky Horror Picture Show pod względem swojej przewrotnej kultowości. Film złamał wszelkie tabu, przedefiniował pojęcie kiczu, wnikliwie przyjrzał się obsesji Ameryki na punkcie seksu i uprzedmiotowienia. W 1996 roku na wyrost został zinterpretowany jako mizoginiczne, jadowite widowisko; dziś chwalony jest przez Jima Jarmuscha i Quentina Tarantino. To kino sexploitation w naprawdę świetnym, zadziornym wydaniu, prawie tak udane, jak poprzednie osiągnięcia Verhoevena (Czwarty człowiek, Nagi instynkt).
(Albert Nowicki)
“Szczęki 4: Zemsta” / reż. Joseph Sargent
Rotten Tomatoes: 0%
O Szczękach 4 mówi się, że zrujnowały dobrą reputację dumnej franczyzy. Trudno nie zgodzić się z tą opinią. Film o mściwym morskim drapieżniku jest, obok Rekinado czy Rekina cycojada, najbardziej kuriozalnym tworem opowiadającym o ludożercach z płetwami. Fabuła sequela kultowych Szczęk nie należy do skomplikowanych. Kiedy rekin zabija syna Ellen Brody, wdowy po zmarłym szeryfie Martinie, kobieta postanawia wyruszyć na Karaiby, by odwiedzić pozostałą przy życiu rodzinę. Na miejscu okazuje się, że za bohaterką przybył wielki rekin – ten sam, który zabił jej bliskich. Bestia zamierza rozprawić się z rodziną Brodych, nie oszczędzając żadnego z członków familii.
Szczęki 4 w serwisie Rotten Tomatoes nie uzyskały ŻADNYCH pozytywnych ocen. Film uchodzi za jeden z najgorszych w historii kina. Zdobył aż siedem Złotych Malin. Chociaż niezaprzeczalnie Szczęki 4 są kiepsko zrealizowane i roi się w nich od błędów, uwielbiam je z powodu niebywałej (i niezamierzonej!) wartości komicznej. Doskonale nadają się na wieczór z pijackimi grami albo seans z cyklu „Najlepsze z najgorszych”. Dlaczego? Pomijając słabe aktorstwo, wykrzyczane dialogi i głupkowaty scenariusz, któremu nie pomógł nawet Michael Caine, w Szczękach 4 absurd goni absurd, a niechlujstwo realizatorów woła o pomstę do nieba. Przykłady? Krew pojawia się w wodzie obok rekina, zanim ten zdąży zaatakować ofiarę. Matka śmieje się na pogrzebie syna. Rekin ryczy jak lew (w rzeczywistości te morskie stworzenia nie mają strun głosowych). Jedna z ofiar celowo wsadza nogę do paszczy bestii. Rekin wygląda tandetnie i w niektórych scenach widać wystające z niego kable. Błędów i dziwactw jest znacznie więcej, dlatego seans można zakończyć z brzuchem obolałym od śmiechu. Zdecydowanie polecam!
(Marcelina Kulig)
“Jak rozmawiać z dziewczynami na prywatkach?” / reż. John Cameron Mitchell
Rotten Tomatoes: 47%
Bardzo luźno inspirowane krótkim opowiadaniem Neila Gaimana Jak rozmawiać z dziewczynami na prywatkach? to historia młodego punka (Alex Sharp), który wraz z kolegami znajduje dom zamieszkały przez sześć kolonii międzygalaktycznych turystów i pomaga uciec w poszukiwaniu wolności jednej z jego lokatorek (Elle Faning). Oryginalność konceptu brytyjskiego pisarza pozwoliła Johnowi Cameronowi Mitchellowi popuścić wodze fantazji i stworzyć w swym dziele chaotyczny wir elektronicznych dźwięków, przesterów gitarowych, medytacyjnych rytmizacji, prymitywnych taktów perkusyjnych, harmonicznych wokaliz, dzikich wrzasków, sterylnych kombinezonów, ćwiekowanych kamizelek, figur akrobatycznych, koncertowych tłumów, wizualizacji CGI, teledyskowych sekwencji ze zmniejszoną ilością klatek, elokwentnych dysput światopoglądowych, kosmitów i brytyjskiej klasy robotniczej.
Do tego obraz reżysera wspaniale szarpie struny nostalgii młodzieńczych buntów i romansów, ale jednocześnie jest w pełni świadomy tkwiącej w nich infantylności. Jak rozmawiać… nie chce od widza anarchistycznych deklaracji i protestów na ulicach, ale z uśmiechem proponuje założenie leżących na dnie szafy glanów i zrobienie czegoś głupiego. Tak po prostu, bo można.
(Rafał Skwarek)
“Plażowy haj” / reż. Harmony Korine
Rotten Tomatoes: 56%
Na wstępie disclaimer – moja opinia na temat Plażowego haju może nie być dla wszystkich akceptowalna bądź miarodajna. Nie chodzi tu nawet o moją sympatię do Korine’a, czy fakt, że Spring Breakers to dla mnie jeden z filmów dekady – myślę, że jest wiele osób podzielających tę opinię. Wszak kino Korine’a to już nie jest taki odjazd, kontrowersja czy awangarda – kolo współpracuje z Travisem Scottem. Powodem, dla którego mój pogląd może być dyskusyjny jest fakt, że oglądałem ten film w stanie chorobowym. Leżałem w łóżku odwodniony, wycieńczony, z zatrutym żołądkiem i żeby móc oderwać się na chwilę od bólu istnienia, sięgnąłem po Plażowy Haj – w zamyśle szukając eskapizmu. Film ten nie tylko okazał się przezabawną, wyczilowaną komedią – tak bardzo mnie wciągnął, że sprawił, iż nie pamiętam już tego bólu! Jedyne wspomnienie tego dnia, które pozostało w moim umyśle, to Matthew McConaughey, który po prostu ma czilere i utopie, a vibe check przeszedłby śpiewająco. Typo jest milionerem, chodzi se, jara, pije i w wolnym czasie pisze poezje, no coś pięknego.
Korine oczywiście dba o odpowiednią oprawę tego całego hedonizmu, film jest kolorowy, teledyskowy, brzmi i wygląda po prostu bajkowo. Owszem, nie czuć tutaj żadnego zagrożenia dla naszego lekkoducha, ale czy każdy film musi trzymać się sztywnych scenopisarskich zasad? Jakaś stawka, koszt? Moondog ma w to wylane, woli wydać wszystkie swoje pieniądze na imprezę życia i cieszyć się każdą sekundą egzystencji. Prowadzić rozmowy z losowymi ludźmi, w losowych miejscach o losowym czasie. Widzowie przyzwyczajeni do klasycznego sposobu prowadzenia historii mogą kręcić nosem, ale ten film to w rzeczywistości piękna symbioza formy i treści. Tak jak wtedy, gdy podczas haju zapominamy co chcieliśmy powiedzieć, tak ten film nieustannie zmienia scenerię, miejsce, postaci. I dobre ziomki wiedzą, że nie ma w tym nic złego. Jedyne co jest stałe, to Moondog – Woody Allen po dupnięciu sobie lolka.
(Wiktor Małolepszy)
“Tron: Dziedzictwo” / reż. Joseph Kosinski
Rotten Tomatoes: 51%
Kamienia milowego w historii science fiction każdy szuka gdzie indziej. Jednak w natłoku Gwiezdnych Wojen, Matrixów i Blade Runnerów, łatwo pominąć pretendenta do Oscara za najlepszy dźwięk i najlepsze kostiumy z 1982 roku. TRON rozpalił wyobraźnie widzów na całym świecie, realizując fantazję o staniu się integralną częścią cyfrowego świata, wraz ze wszystkimi pokusami i niebezpieczeństwami jakie się z tym wiążą. Choć zajęło to sporo czasu, z biegiem lat zaangażowanie fanów i oczywista potrzeba zwiększenia niezbyt zadowalających wyników w Box Office sprowokowały wytwórnie Walta Disneya do rozpoczęcia prac nad kontynuacją. Tron: Dziedzictwo zadebiutowało na ekranach kinowych w roku 2010 i niemal zaraz po premierze, zupełnie zniknął z radaru. Krytycy zgodnie wzruszali ramionami narzekając na postaci i fabułę, chwaląc środowisko i muzykę, fani zgodnie zrobili dokładnie to samo, a po upływie kilku miesięcy TRON można było odłączyć od prądu.
Najdziwniejsze jest jednak to, że wspomniane wcześniej plusy prezentują się na tyle znakomicie, że powinny zupełnie wystarczyć. O niesłabnącej sile i fenomenie Daft Punku przypominać chyba nie musze żadnemu z czytających. O genialności pomysłu obsadzenia ich w roli kompozytorów do filmu dziejącego się, nota bene, we wnętrzu komputera również. Ale wypada jednak zaznaczyć, że muzyczne kompozycje stworzone przez Thomasa i Guy’a Manuela powstały jeszcze przed stworzeniem storyboardów. Co to oznacza w praktyce? Tyle, że Joseph Kosinski kreował każdą sekwencją walki, wyścigu i eksploracji cyfrowego konglomeratu pod dyrygenturę francuskiego duetu. Jeśli nie brzmi to jeszcze dość klarownie – Tron: Dziedzictwo jest pełnometrażowym teledyskiem Daft Punku! Pierwszym od czasu „Interstella: 5555” i niestety, jak na razie ostatnim.
Ale nawet gdyby ktoś w akcie czystego bestialstwa postanowił wymutować film, lub wydać wersję pozbawioną kompozycji francuskich robotów, na Legacy wciąż można by patrzeć z niemałą przyjemnością. Wszyscy przeciwnicy niskiej ilości poligonów z oryginalnego filmu, powinni zupełnie zapomnieć o swoich narzekaniach, bowiem turniej świetlnych motocykli i walka na dyski jest prawdopodobnie rekordową sekwencją, pod względem głębokości na jaką opadają szczęki widzów. Nawet nieistotna z perspektywy fabuły panorama ukazująca bezmiar symulacji w maszynie, mogłaby zostać osobnym shortem. Lub przynajmniej demo reelem ludzi ze studia Disneya. Tom Gunning ukuł kiedyś termin „kina atrakcji”, który odnosił się do kina niemego, mającego ująć widza kostiumami, niezwykłą scenografią, czy efektami specjalnymi. A ja kuję właśnie tezę, że Tron: Dziedzictwo to nowa Podróż na Księżyc. Change my mind!