Feel-good movies LGBTQ+ [ZESTAWIENIE]
Słowo „duma” w wyrażeniu „miesiąc dumy”, określającym czerwiec, Redakcja Filmawki traktuje niezwykle poważnie. Przygotowaliśmy więc zestawienie naszych sześciu ulubionych feel-good movies o tematyce queerowej. Choć wiemy, że rzeczywistość nie jest kolorowa jak tęcza, wierzymy w siłę pozytywnych historii z happy endem. Oto one!
Piękny kraj (2017), reż. Francis Lee
Tytułowym pięknym krajem w pełnometrażowym debiucie Francisa Lee jest pełna kontrastów Anglia. Główny bohater filmu, Johnny (Josh O’Connor), mieszka i zajmuje się uprawą roli w zakleszczonej w antyrozwojowych paradygmatach wsi, gdzie każdy przejaw odmienności spotyka się z wrogością, odrzuceniem i represją.
Johnny’emu udawało się kamuflować swoją orientację seksualną, jednak pewnego dnia we wsi pojawia się rumuński uchodźca – Gheorghe (Alexandru Secareanu). Między mężczyznami rodzi się ogniste uczucie. W wyniku rozwoju relacji Johnny zaczyna obdzierać się z toksycznych elementów swojej męskości, pielęgnowanych przez całe życie; zastępuje je bliskością i czułością, których dopiero się uczy.
Piękny kraj wyzwala kino queerowe ze stereotypów. Relacja dwóch gejów nie jest okraszona potrójną tęczą i watą cukrową, jak bywa w netfliksowych produkcjach. To miła odmiana – romans, który nie boi ubabrać się po szyję w błocie. Pięknie oscyluje między znojem i brutalnością życia a prawdziwie otulającym ciepłem, delikatnością oraz autentyzmem przedstawianych uczuć.
Ważnym elementem filmu jest wykorzystanie scen seksu jako języka do opowiadania historii. Każdy ma własną opinię na temat zbliżeń erotycznych w filmach; szczególnie ostatnio intensywnie dyskutuje się o ich braku realizmu. Piękny kraj sporo zmienia w tym dyskursie. Johnny nie jest osobą otwartą emocjonalnie, co sprawia, że niektóre rzeczy łatwiej mu wyrazić za pomocą swojej cielesności. Okazuje czułość w kontakcie fizycznym – nawet, gdy seks ten jest frenetyczny i napędzany nieokiełznanym młodzieńczym pożądaniem. „Dziwi mnie, że sceny gejowskiego seksu dalej nie są tematem do rozmowy” – mówił Francis Lee. Jego film może być dla niektórych widzów ważnym krokiem do wyzbycia się tego tabu. I choć nie jest to typowy feel-good movie, to przynosi realną nadzieję na progres.
Jakub Nowociński
Służąca (2016), reż. Park Chan-wook
O Służącej miałem okazję pisać kilkukrotnie, lecz za każdym razem z przyjemnością biorę na tapet ten piękny film Park Chan-wooka. Nie tylko dlatego, że po prostu uważam to za wybitne kino, lecz, przede wszystkim, ponieważ jest w nim tak wiele warstw, interesujących detali i perspektyw analitycznych, które można przyjąć.
Jednym z moim ulubionych aspektów tego obrazu jest to, jak podejmuje tematy związane z płcią oraz kobiecością. Koreańczyk nakręcił film o bardzo klasycznej formie i strukturze, lecz z progresywnym, a nawet radykalnym wychyleniem. W jednej z moich ulubionych scen bohaterki Służącej palą razem bibliotekę z gigantyczną kolekcją prastarych erotycznych powieści. Tym samym Park mówi wprost, że nie ma nic złego w odrzuceniu szkodliwych treści, nawet jeśli uważane są za klasykę.
Równie ciekawie film mówi o lesbijskiej miłości, która u Parka, choć rodzi się w niewoli, to rozkwita i pokonuje trudności, takie jak różnice klasowe czy majętność bohaterek. Dodatkowo, wątek romantyczny zostaje spleciony z klasycznym koreańskim motywem zemsty, tym razem jednak nie napędzanym przez toksyczną męskość, a miłość dwóch kobiet. Uczucie, któremu do końca chce się kibicować.
Wiktor Małolepszy
Cheerleaderka (1999), reż. Jamie Babbit
Różowy zamach na zmysły i zdrada „dobrego smaku”. Cheerleaderka to kampowa i absolutnie szalona kronika pobytu na obozie terapii konwersyjnej – przeżycia ciężkiego, bolesnego i niestety wciąż aktualnego. Babbit próbuje ugryźć temat od innej strony, swoją opowieść snując raczej wokół wątków queerowej solidarności i radości odkrywania swojej odmienności niż traumy i bólu. Całość balansuje na bardzo cienkiej granicy absmaku, ale reżyserka – wyoutowana lesbijka, znająca problemy swoich bohaterów – zgrabnie unika jego przekroczenia.
Cheerleaderka nie marginalizuje cierpienia, nierozerwalnie połączonego z istnieniem tego typu terapii; wydźwięk tych koszmarnych doświadczeń, groteskowo przekształconych przez cukierkowy filtr satyry, wciąż są obecne. Ostatecznie jest to film o przetrwaniu i solidarności; kino dla queerowych dzieciaków w szafie, które potrzebują trochę szczęścia i zapewnienia, że w końcu będzie dobrze. Tutaj komedia rozbraja dewocję i na wierzch wyciąga absurdy homofobii. Babbit pozostawia cierpiętnicze historie do opowiedzenia komuś innemu.
Megan jest cheerleaderką, wzorową uczennicą z dobrego (katolickiego!) domu i dziewczyną naczelnego szkolnego sportowca. Na swoje własne nieszczęście trochę za bardzo interesuje się też wegetarianizmem, sztuką, i, ku zgrozie otoczenia, niezbyt lubi całować swojego partnera. Rodzice i przyjaciele, motywowani oczywiście bezgraniczną miłością i troską, postanawiają zorganizować jej imprezę-niespodziankę. Prezentem jest bilet na dwumiesięczny obóz, który wyleczyć ma ją z rzekomego lesbijstwa.
A sam obóz to doświadczenie absurdalne – uczestnicy najpierw odkrywają „źródła” swojej orientacji (i tak, ktoś miał nieszczęście urodzić się we Francji, a ktoś inny za dużo czasu patrzył na zdjęcia bielizny), żeby następnie się z niej „wyleczyć”. A najlepszym lekiem są role płciowe – chłopcy muszą rąbać drewno, a dziewczynki robić pranie. I tak w kółko, aż do cudownego uleczenia. Obóz prowadzi religijna fanatyczka Mary, a pomaga jej eksgej Mike (w tej roli RuPaul!). W trakcie tego wszystkiego rodzą się pierwsze jednopłciowe związki, pojawia się opór i dobrzy ludzie, którzy chcą wspierać dzieciaki i nie pozwalają im wpaść w spiralę samonienawiści.
Cheerleaderka jako absurdalna komedia, podlana stylem Johnego Watersa, jest w równym stopniu społecznym komentarzem, co radosną brednią do obejrzenia na poprawę nastroju. Jest też dowodem, że da się robić kino queerowe, krążące wokół ciężkich tematów, bez patosu i fetyszyzacji bólu. I chociaż czuć, że ma już ponad 20 lat (nie wszystkie sceny i żarty dobrze się zestarzały), wciąż pozostaje świetnym, lekko ironicznym seansem na Pride Month.
Łukasz Al-Darawsheh
Boylesque (2022), reż. Bogna Kowalczyk
Dokument Kowalczyk jest znakomitą przeciwwagą dla zawłaszczającego dragowy dyskurs RuPaul’s Drag Race. Oczywiście nie ma sensu porównywać do siebie reżyserowanego reality show do samego nagiego życia. Jednak, ze względu na niezbyt obfity mainstreamowy materiał, trudno się powstrzymać przed stwierdzeniem, jak bardzo brakuje takich filmów jak Boylesque.
Najmocniejszym punktem obrazu jest rzecz jasna jego główna postać. Lulla La Polaca, prywatnie Andrzej Szwan, to najstarsza polska drag queen. Ekran wręcz tętni jej niewymuszoną i nienarzucającą się charyzmą. Ponadosiemdziesięcioletnia performerka z jednej strony przygotowuje się na swoje odejście, szukając projektanta wymarzonej urny na prochy, a z drugiej szuka miłości za pomocą aplikacji randkowych. Obserwujemy bohaterkę w jej codzienności: przygotowującą się na występ, w domu, „po cywilnemu”, organizującą wspominkową imprezę w swoim mieszkaniu i sfrustrowaną nieudaną randką. Słuchamy jej przemyśleń, rozmów z przyjaciółmi, także jej wspomnień – ale tylko tych, którymi wciąż żyje. Dokument skupia się bowiem na teraźniejszości Lulli; nie tyle życiu chwilą, ale bardziej smakowaniem przez nią każdego momentu – bez względu na to, czy jest to smak słodki czy gorzki.
Można by pomyśleć, że taki temat to samograj, a Kowalczyk niewiele więcej musiała robić poza śledzeniem swojej bohaterki. Reżyserka jednak nie idzie na łatwiznę i komponuje portret Szwana jak mozaikę. Wybór scen i kolejność ich występowania jest eklektyczna i ma na celu wierne odmalowanie bohatera we wszystkich barwach i odcieniach, którymi się mieni. I rzeczywiście, patrzenie na Lullę w ujęciu Boylesque sprawia, że staje się nam ona coraz bliższa, a przy ostatnich kadrach niejednemu widzowi i widzce zalśni w oku łza.
Irena Kołtun
Dumni i wściekli (2014), reż. Matthew Warchus
Lesbijki, geje, górnicy i bunt przeciwko rządowi, a to wszystko uwieńczone typowym brytyjskim poczuciem humoru – tak brzmi idealny plan na wieczorny seans. Dumni i wściekli od lat znajdują się w czołówce moich ukochanych feel-good movies, dlatego bardzo ubolewam, że film jest tak często pomijany, a wręcz nieznany szerszej publiczności.
Akcja filmu rozgrywa się w Wielkiej Brytanii w latach 80., w trakcie rządów Żelaznej Damy – Margaret Thatcher. W okresie wielu reform, życie klasy średniej nie było usłane różami. Nowe rządy zaczynają szczególnie odczuwać górnicy. Na terenie całej wyspy organizowane są protesty, a ludzie zaczynają wychodzić na ulice. Ich trudny los przykuwa uwagę grupy queerowych aktywistów z Londynu, którzy doskonale wiedzą, jak to jest być nieustannie uciszanym. Choć na pierwszy rzut oka górnicy i geje nie wydają się mieć dużo wspólnego, łączy ich wspólny wróg oraz nienawiść, z jaką traktuje obie grupy brytyjska prasa. Tak jak można się spodziewać, na początku pracownicy kopalni z rezerwą podchodzą do nieznanego im queerowego świata i są zbyt dumni, żeby przełamać swoje uprzedzenia. Jednak z czasem ich różnice się zacierają, a cały dotychczasowy światopogląd górników raptownie się zmienia.
Reżyserowi nie udaje się uciec od powielania typowych stereotypów o bohaterach. Widzimy duży kontrast pomiędzy kolorowymi, otwartymi homoseksualistami, a konserwatywnym światem górników. Jednak wszystkie postacie napisane są ze smakiem i zdecydowanie nie można zarzucić im braku osobowości. W filmie trudno o jakiekolwiek zaskoczenia, niemniej absolutnie nie ujmuje to odbiorowi obrazu. Zresztą, czy banały nie wpisują się w konwencje feel-good movies? To dodająca otuchy historia o nawiązywaniu niespodziewanych przyjaźni i przełamywaniu swoich uprzedzeń. Myślę, że jest to idealny film do obejrzenia, siedząc w domu z ciepłą herbatką, ale ostrzegam, że na seans warto przygotować chusteczki. Mimo swojej prostoty, opowieść potrafi wzruszyć nawet największego „twardziela”.
Marysia Posiadało
Priscilla, królowa pustyni (1994), reż. Stephan Elliott
Co jest lepsze niż klasyczny film drogi? Australijski film drogi z rozpadającym się vanem i grupą drag queens w roli głównej!
Troje performerów z Sydney postanawia jechać na gościnny występ do hotelu po drugiej stronie kraju. Powód? Hotel prowadzony jest przez byłą żonę jednego z nich, a występ to nie tylko okazja na podróż, ale wyświadczenie przysługi osobie, z którą niegdyś dzieliło się życie.
Priscilla to sto minut absolutnego ciepła i słodyczy, gdzieniegdzie przeplatanej goryczą. Obserwujemy dwóch homoseksualnych mężczyzn i jedną transpłciową kobietę w ich własnym, małym, tymczasowym świecie, którego granice wyznacza lawendowy kamper o imieniu żony Elvisa. Tutaj droga jest okazją do drobnych sprzeczek i radosnych chwil; do ciągłego ścierania się charakterów i zacieśniania więzi. Do wspinania się po górach w pełnym dragu, ale i do pijanych, łzawych zwierzeń w środku nocy.
Przez ich świat przewijają się też osoby z zewnątrz, ludzie spotkani po drodze. Jedni absolutnie pozytywni, inni zaślepieni swoimi uprzedzeniami. Bohaterowie nie są wrzuceni w ten świat po to, by edukować czy zwalczać homofobię. Jasne, zdarza im się to robić „przy okazji”, ale ostatecznie są w filmie po to, by być. Bo dla wielu osób queerowych samo istnienie jest aktem największego szczęścia i oporu.
Bardzo ważny jest też tutaj koncept rodziny – głównie tej znalezionej, wybranej, z którą nie łączy się więzów krwi, ale uczucia. Każde z trojga protagonistów szuka czegoś, czego u swoich biologicznych krewnych nie znaleźli: akceptacji, miłości czy wsparcia. Ale co ważniejsze, Królowa pustyni serwuje nam też dość rzadki w kinie obraz relacji eksmałżonków, którzy wciąż pozostają w dobrych relacjach i nie antagonizują siebie nawzajem. Zawsze stoją za sobą nawzajem, bo miłość to coś więcej niż romantyczność czy seksualność.