Kędziora: W poszukiwaniu polskiego queeru


Kiedyś
Przechadzam się wrocławskimi ulicami. W najbardziej tolerancyjnym mieście w Polsce słońce ukazuje jego piękno – zabytkowe kamienice, opustoszały o godzinie 11 rynek, spadziste dachy. Może ta aura nasila pojawiające się przed moimi oczami migawki: utraconą nad skarpą miłość, odejście Eurydyki, pojedyncze obrazy Vermeera, a w głowie przygrywa mi zapętlona niby pozytywka Lato Vivaldiego. Gdybym należał do ludzi bardziej odpornych na stres, eteryczność dnia skłoniłaby mnie do rozważań.
Na przekór zintensyfikowanym przez Portret kobiety w ogniu emocjom, jedynym, co potrafię odczuć, jest stres związany z czekającym na mnie wywiadem. Céline Sciamma i Adele Haenèl to bowiem nie tylko dwie znakomite artystki i kształcicielki mojego postrzegania okresu adolescencji (w szczególności filmem Lilie wodne) ale również osoby, które okażą się dla mnie jeszcze bliższe, niż mogłem się spodziewać.
Chwilę później
Kreśląc pojedynczymi pytaniami portret światopoglądu Sciammy z każdym kolejnym zdaniem, wychwytuję pewne podobieństwa między nią a inną, bardzo mi bliską od początku życia osobą. Fakt ten skłania mnie do odejścia od kurczowego trzymania się wyuczonych formułek i zadania pytania w formie, na którą nigdy bym w rozmowie z rzeczonym bliskim się nie odważył: „Czy uważasz, że współczesne kino ma większy wpływ na wyzwolenie seksualne niż miało to miejsce w twoich czasach?”.
Choć Sciamma udzieli na nie długiej, osobistej i wyczerpującej moje oczekiwania odpowiedzi, po wywiadzie orientuję się, że cały czas dźwięczą mi słowa: „Teraz jest łatwiej”. W skali globalnej, szczególnie w kontekście filmowym, odpowiedź ta wydaje się oczywista; litanią można wymienić queerowe współczesne klasyki jak Tamte dni, tamte noce, Euforię, filmy i seriale z kategorii young adult pokroju Twojego Simona, netflixowej Sex Education czy wysoce arthouse’owe pozycje, przykładowo Dziedziczki, czy oczywiście Sciammowski Portret….


Sobie samemu postanowiłem więc zadać trochę zmodyfikowane pytanie: „Czy w Polsce, w przeciągu ostatnich lat, sytuacja uległa znaczącej zmianie?”. W tym przypadku byłbym skłonny odpowiedzieć „tak”. Na parady równości chodzi więcej osób, jeden z kandydatów na prezydenta jest zadeklarowanym gejem, a w dużych ośrodkach miejskich, z których pochodzę, coraz więcej osób dokonuje wczesnych coming outów.
Problem pojawił się gdy na polski queer spojrzałem z perspektywy filmowej. Zamiast prostej odpowiedzi „nie”, pojawiła się zwykła pustka, wynikająca z braku przychodzących mi do głowy queerowych tytułów.
Uświadomiłem sobie, że gdybym tu i teraz, będąc polskim nastolatkiem zakorzenionym w naszej dość konserwatywnej kulturze (szczególnie w mniejszych ośrodkach miejskich i na prowincjach), musiał mierzyć się z dylematami dotyczącymi własnej orientacji, kino, będące dla wielu najprostszą formą kuracyjnego eskapizmu duszy, nie dałoby mi ujścia.
Wtedy też narodził się pomysł poszukiwania polskiego, kinowego queeru.
Znacznie później
Poszukiwania przez tygodnie traciły na sile. Jedynymi wątkami jakkolwiek zahaczającymi o homoseksualizm były albo te prezentowane w komercyjnych romkomach, wykorzystujące najprostsze schematy kreacji osoby nieheteronormatywnej (vide postać kolorowego asystenta buchającego testosteronem Wilczyńskiego, grana przez Piotra Głowackiego w trylogii Planeta Singli), albo te z filmów niezależnych, traktujących tematykę queerową jako trzecio-, a nawet czwartorzędnie (Córki dancingu) lub epizodycznie (Zjednoczone stany miłości Tomasza Wasilewskiego).
Na nic zdało się również wertowanie Maskarad męskości Sebastiana Jagielskiego, próbującego holistycznie ukazać wątki gejowskie w polskim kinie. Dość wspomnieć okładkową Ziemię obiecaną Wajdy, w której to obcujemy co najwyżej ze stylistyką czy pozą queerową, pojedynczymi pocałunkami. Liczyłem, że lektura pozwoli mi zakończyć poszukiwania prostą, acz smutną, konstatacją narzekającą na znaczący brak kina lesbijskiego w kontraście do męskiej ekranowej miłości. Jak miało się jednak okazać, rodzima kinematografia cieszy się w tym aspekcie równouprawnieniem. Szkoda więc że przy ilości filmów obu kategorii musimy postawić liczbę bliską zeru.
Przeszedł mi wtedy pomysł porzucenia, całkowitego odrzucenia idei poszukiwań. Zdało się ono równie czasochłonne co pisanie historii niebyłej kinematografii polskiej, a co gorsza – wyglądało również na coraz bardziej karkołomne. I pewnie gdyby nie pewien czynnik, mój manifest walki o rodzimą queerowość ograniczyłby się do mojego środowiska i corocznego pochodu w paradzie równości, jednocześnie licząc, że kurioza takie jak Letnie popołudnie, pocięty, źle udźwiękowiony, hipsterski mastershot, pozujący na nową jakość homoseksualnego, rodzimego kina zostanie niedługo zastąpiony odważnymi produkcjami spod tęczowego parasola.
Moje podejście drastycznie zmieniła wyprowadzka z otwartej na inność Warszawy do pozamykanego w szafach Zagłębia.
Teraz
Sosnowiec, uchodzący za bastion lewicy, nie jest tolerancyjny, jak mogłyby wskazywać preferencje polityczne. Codziennie, obok napisu naściennego życzącego śmierci Żydom i wychwalającego podupadłą chlubę miasta Zagłębie Sosnowiec, mijam wielkie, czarne graffiti informujące o tym, że „LGBT”, by nie używać wulgaryzmów, zdecydowanie nie jest tu mile widziane. Parę ulic dalej dowiaduję się nawet, że moja dzielnica chciałby być „Strefą wolną od ideologii gender”. Paradoksalnie, w tym aspekcie Pogoń znakomicie przecina się z polską kinematografią.
W moim ulubionym podcaście S-town, będącym w swej formie bardzo filmową opowieścią o małym miasteczku w Alabamie, w jednym z ostatnich odcinków główny bohater przyznaje, że dopiero Tajemnica Brokeback Mountain pozwoliła mu, stereotypowemu kowbojowi, przyznać przed sobą, że jest gejem. Co więcej, pozwoliły mu żyć w zgodzie z własną orientacją, wyciągając go od alkoholizmu i narkomanii.


Może przesłuchiwanie S-town i powtórka arcydzieła Anga Lee, między jedną a drugą przechadzką ulicami przesiąkniętego naścienną homofobią rodzinnego miasta, skłoniły mnie do podjęcia próby pisania historii niebyłej, której tak bardzo chciałem uniknąć. Wyobrażenia sobie opowieści o dwóch młodych górnikach, granych przez Macieja Musiała i Jakuba Gierszała, zakochujących się w sobie, mimo wychowania w zgodzie z konserwatywnymi ideałami. Historii o ich strachu, posmakowaniu zakazanej miłości, poczuciu własnej, niezaprzeczalnej wartości.
Kontynuując myśl o wyobrażonym filmie, widzę potem migawkę młodego mężczyzny w moim wieku, wracającego z kina, po raz pierwszy w życiu inaczej patrzącego na teksty namalowane tanim sprayem na ścianach garaży. Na teksty złożone z byle jakich, parzystych rymów, dotychczas akceptowanych przez niego ex uliczna cathedra. Patrzącego inaczej, bo dostrzegającego, że te teksty, które może nawet sam kiedyś pisał, bez większej świadomości, są tak naprawdę o nim.
Parę dni temu
Decydując się wreszcie spisać moje nieudane choć spełnione poszukiwania, postanowiłem wrócić do filmu, który zobaczyłem na Nowych Horyzontach i który pokazał mi że dla polskiego queeru w kinie może kiedyś nadejść lepsze jutro
Opowieść o stopniowym zakochiwaniu się w czymś dotychczas nieznanym oczywiście jest wytartą kliszą, znaną i przerobioną na milion sposobów. Tytułowa Nina (chłodna Julia Kijowska),była już Silvaną Mihai z Kilku rozmów o bardzo wysokiej dziewczynie czy Carol Aird z Carol. Podobnie katalizatorka jej queerowej duszy, Magda, złożona jest z mikrokosmosu kina LGBTQ+. Problem w tym, że w naszym kraju ta wyświechtana wszędzie, od Wielkiej Brytanii przez Belgię (w kinie Chantal Akerman) po Rumunię klisza, nie została nawet napoczęta.
Próba czasu ukazała wady Niny, niemniej wszystko w tym filmie do mnie przemawia. Każdy kadr, każde intertekstualne odniesienie do Jean-Luc Godarda, każda stylizacja kolorystyczna na wzór Spragnionych miłości Wong Kar-Waia.
Nie potrafiłem jednak odpowiedzieć sobie na pytanie: „Czemu lubię Ninę?”. To film za długi, nie do końca dobrze rozpisany, chwilami tani czy jako rzecze konsensus krytyczny, pretensjonalny. Zapewne więc, wyliczając te wady, szczerą odpowiedzią na pytanie byłoby: „Bo jest to polski film queerowy”.
Jako że jednak nie chcę tego przed sobą przyznać, postaram się odpowiedzieć na pytanie z początku, parafrazując to, które zadałem Céline Sciammie. „Czy gdyby Nina istniała w twoich czasach, byłoby ci łatwiej?”. Twórczyni Portretu.. zapewne odpowiedziałby „nie”; w niej silniej rezonowałyby jej własne Lilie wodne, jedno z najodważniejszych dzieł kina coming of age. Pytanie to wolałbym chyba zadać osobie, z którą w swojej wyobraźni rozmawiałem, przeprowadzając wywiad ze Sciammą. Ona, zapewne, odpowiedziałaby „tak”. I to „tak” byłoby chyba najszczęśliwszym „tak” w moim życiu.
Kiedyś ?
Kino LGBT – czy nawet wątki – zawsze zderza się z umniejszającym mu mitem zwanym „poprawnością polityczną”. To jedynie ona powoduje, zdaniem wielu, że Oscar w roku 2017 powędrował w ręce twórców Moonlight, to ona odbiera prawdziwość wątków nieheteronormatywnych w serialach „słowiańskich” takich jak netflixowy Wiedźmin (i co z tego, że Słowianin z krwi i kości, Andrzej Sapkowski, sam umieszczał w powieściach o wiedźminie postaci queerowe).
Mając na uwadze, że w Stanach Zjednoczonych debata o oscarowym dziele Jenkinsa, czy wprowadzenia do serialu każdej kolejnej queerowej postaci wzbudza wielkie larum konserwatywnej społeczności, trudno spodziewać się by w Polsce, kraju znacznie bardziej zamkniętym na społeczność LGBTQ+, kino queerowe zawładnęło naszymi ekranami.


Wydaje się jednak, że brakuje naszym twórcom odwagi, chęci ryzyka. Pierwszymi byli Tomasz Wasilewski i Olga Chajdas – ta druga, kręcąc “Ninę” wychodziła również z prywatnych pobudek, żyjąc w Polsce, w szczęśliwym, homoseksualnym związku. Oczywiście kontekst zarobkowy jest ważny, ale jak pokazuje wygłodniała rodzimych produkcji publiczność LGBT Film Festival, na polski queer jest nisza.
Coraz rzadziej przecież mówimy – i dobrze – o wykluczeniu systemowym. Teraz czeka nas starcie z wykluczeniem kulturalnym, świadomym pomijaniu opowieści o innościach, różnorodnościach, queerze. A skoro tak często lubimy mówić w rodzimym kinie o tych zwanych “wyklętymi”, czemu nie mówić o tych wyklinanych nadal przez o wiele za dużą część społeczeństwa.
Wydaje się, że renesans polskiej kinematografii jest idealnym momentem by dać ponieść się opowieści o miłości nieheteronormatywnej. By wreszcie dotrzeć do ukrytych, poszukujących w dziełach kultury wsparcia, osobach nie czujących się akceptowanymi przez społeczeństwo.
Może gdy zaryzykujemy, wtedy nie będziemy musieli poszukiwać polskiego queeru. Będziemy wiedzieć o jego istnieniu, a ludzie w poszukiwaniu osób w swoim wieku zmagających się z akceptacją własnej tożsamości, nie będą musieli uciekać do zagranicznych produkcji spod bastionu Netflixa.