“Curtiz”, czyli Pan C(asablanca) [RECENZJA]


It’s still the same story/A fight for love and glory. To zarówno cytat z kultowego “As time goes by” Dooleya Wilsona, jak i idealne podsumowanie filmowego hołdu, który debiutujący Tamas Yvan Topolanszky złożył swojemu ukochanemu twórcy. Curtiz trafił, na swoje nieszczęście, w bardzo zły okres, gdy na ekranach na dobre zagościły inne i często lepsze listy miłosne do idoli. Wspomnieć można chociażby ostatni film Quentina Tarantino czy genialnego “Pana T.” Marcina Krzyształowicza, przy których zwykła opowieść dokumentująca proces kręcenia “Casablanci” wypada dość blado.
Michaela Curtiza poznajemy, gdy strzela do fruwających w wielkich, opustoszałych hangarach dysków. Od początku jawi nam się jako grubiański dyktator, rozstawiający swoich współpracowników po kątach. Nie interesuje go los pozostałej rodziny na Węgrzech, nie dba o możliwą cenzurę swojego zbliżającego się dzieła, a jedynym, co potrafi go oderwać od kolejnych salw, jest słyszana w obcym głosie roszczeniowość. Wydaje się, że nie interesuje go to, jakie filmy nakręci, czy jego nazwisko pojawi się na plakatach (a jak pokazuje historia, zamiast “Curtiz” częściej można było tam zobaczyć “Warner presents”) oraz co mówią o nim ludzie.
Wszystko zmieni się w momencie przybycia do studia Kitty, która niczym cień będzie śledziła każdy krok reżysera. Szybko zdradzi ją jednak akcent, a sam reżyser dostrzeże w niej swoją dawno odesłaną na drugi koniec Stanów córkę. Oczywiście jego zgorzknienie nie przejdzie mu od razu. Na początku spróbuje usunąć ją siłą z planu, innym razem swoją ignorancją wpuści ją w sidła obecnego na planie państwowego kontrolera jakości artystycznego patriotyzmu, Johnsona. Z czasem jednak zacznie doceniać jej obecność, spotykając wreszcie na swojej drodze kogoś, przed kim nie musi udawać.
Topolanszky decyduje się na prosty zabieg dynamizujący narrację. Curtizowi wprost proporcjonalnie do wzrastania w miłości do córki, będzie zależeć również na swoim najnowszym dziele (a nawet on sam początkowo nie wierzył w niesamowity potencjał “Casablanci”). Stąd też zaostrzenie despotycznych metod – wyrzucanie z pracy na planie statystów, tyrady na temat bezczynności aktorów. Kluczowy wtedy stanie się spór o finał filmu – pytanie: “Z kim powinna pozostać Ilsa?”. Z amerykaninem Rickem czy z Victorem Laszlo?
Zobacz również: Opowieść o “Wieku niewinności”
Rys patriotyczny będzie łączył bohaterów kręconego filmu z biografią reżysera. Naciskanego przez węgierskich znajomych do wstawiennictwa za ich bliskich w konsulacie, poprzez wykorzystanie swojej pozycji. Szkoda jednak, że jest to wątek potraktowany po macoszemu, nieposiadający rozwinięcia, przez długi czas zapomniany. Dopiero pod koniec wraca on na ekran jako finalny dowód przemiany charakterologicznej reżysera.
Wątek patriotyzmu, jak i inne poboczne historie, nie może wybrzmieć z powodu braku scenariuszowej decyzyjności debiutującego Topolansky’ego. Nie potrafił on zdecydować, czy osią fabularną jest historia Michaela Curtiza i jego przemiany, czy też perypetie i konflikty związane z procesem tworzenia “Casablanci’. Początek, gdy widzimy debatę nad formą nadchodzącego hitu z Bogartem, sugerowałby to drugie rozwiązanie. Natomiast końcówka wskazuje na przewagę wątku reżysera. Szkoda tylko, że patrząc holistycznie, nie sposób wskazać właściwiej odpowiedzi.
Tego nieznośnego dysonansu narracyjnego nie ratuje nawet przepiękna strona formalna. Stojący za kamerą Zoltán Dévényi znakomicie operuje światłem i kolorami. Jego kadry przypominają żywcem wyjęte, wystylizowane zdjęcia ze złotej ery Hollywood. Szczególnie dobrze widać to w zbliżeniach i sposobie kadrowania. Trzeba jednak przyznać, że ten nostalgiczny powrót operatorski stał się możliwy dzięki wcielającemu się w główną rolę Ferencowi Lengyelowi. Wygląda on jak żywcem wyciągnięty ze starego kina noir porucznik policji. Na szczególną uwagę zasługują ujęcia, w których światło delikatnie oświetla jego twarz.
Zobacz również: Recenzję filmu “Słodziak”
Wydaje się również, że reżyser nie potrafił w pełni zdecydować, czy Curtizowi mamy kibicować, czy też nie. Przez jego snobizm i mizantropię czuć do niego dystans. Stąd też brak wiary w finalną przemianę, która jest zbyt słabo umotywowana. Na pewno dobrym sposobem uwiarygodnienia nie jest również konflikt z Jackiem Warnerem, postacią całkowicie zmarginalizowaną przez cały czas trwania filmu.
Brakuje również interakcji protagonisty z dwoma kluczowymi bohaterami “Casablanci” – Ingrid Bergman i Humphreyem Bogartem. Choć i tak to aktorka z tej pary wychodzi lepiej; możemy usłyszeć mówione przez nią kwestie, wypowiadane ustami jej menadżerki, walczącej o lepsze warunki pracy. Bez zaskoczenia, mając w pamięci śmierć trzech stażystów na planie curtizowskiej “Arki Noego”, zostaje to przez reżysera ignorowane. Bogart pojawia się w tle w dwóch scenach, zawsze na trzecim planie (charakteryzuje go jedynie kapelusz i biała marynarka). Topolansky zapewne chciał tym samym upodmiotowić jeszcze bardziej postać Curtiza, odwracając rolę. Tak jak przy obecnym odbiorze “Casablanci” pomija się osobę Węgra, skupiając się na aktorskim dorobku, tak tu to główna para jest zepchnięta na czwarty plan. Pozostawiając ekran w pełni dla postaci reżysera. A szkoda, bo starcie zakodowanych w kinofilskich głowach ikon, jeszcze bardziej pozwoliłoby na uformowanie sobie sylwetki Curtiza.
“Curtiz” finalnie jawi się jako dzieło niespełnione, choć wychodzące ze szczerej potrzeby ukazania bliskiej sercu twórców postaci. Ale cóż, parafrazując najbardziej uznany film Węgra, We’ll always have “Casablanca”.