Advertisement
FestiwaleFilmyNowe Horyzonty 2021Recenzje

“Hiacynt” – PRL-owskie noir oczami Domalewskiego | Recenzja | Nowe Horyzonty 2021

Maciej Kędziora
Hiacynt - Festiwal Nowe Horyzonty 2021
fot. kadr z filmu "Hiacynt" / Nowe Horyzonty

Zwrot “polskie kino gatunkowe” skrywa w sobie lata filmowych zawodów, nieudanych produkcji, ale i pragnienie lepszego jutra, nowej jakości. Niespodziewanie, przynajmniej dla mnie, “Hiacynt”, najnowsze dzieło Piotra Domalewskiego, dotychczas utożsamianego z kinem społecznym (nieprzypadkowe są przecież porównania do twórczości Kena Loacha), okazało się próbą stworzenia rodzimego noir. Szkoda jednak, że zabrakło przy tym obecnej w “Cichej nocy” wrażliwości i empatii. 

Akcja “Hiacynt”, atakująca i wymierzona głównie w gejowską społeczność, staje się dla produkcji Netflixa tłem historycznym. Wyłania się z niego Robert, młody milicjant, na chwilę po swoim największym zawodowym sukcesie – złapaniu złodzieja z Peweksu. Robertowi, przynajmniej początkowo, nie przeszkadza sam proces inwigilowania środowiska queerowego. Możliwość infiltracji, zdobycia informatora, staje się dla niego próbą potwierdzania własnego, operacyjnego znaczenia. Milicyjnej emancypacji. Robert cierpi bowiem na syndrom oszusta. Każdy awans (choćby powołanie do szkoły oficerskiej), każdą nagrodę zrzuca na karb bycia synem przełożonego. Patrzy na siebie przez pryzmat nepotyzmu, na każdym kroku próbując udowodnić ojcu swoją faktyczną wartość. Nie wierzy w to, że znajduje się we właściwym miejscu, albo że znajduje się tam dzięki własnym umiejętnościom. Wydaje się jednak, że chce być częścią tego systemu, chce do niego przynależeć. 

Hiacynt - Festiwal Nowe Horyzonty 2021
fot. kadr z filmu “Hiacynt” / Nowe Horyzonty

W pewnym momencie ideały Roberta pękają. Powierzona mu – jak i jego homofobicznemu partnerowi, zgorzkniałemu rewersowi protagonisty – sprawa morderstwa okazuje się być wydmuszką. Śledztwo natomiast jedynie iluzorycznie ma na celu ustalenie sprawcy. Po poznaniu Arka, wejściu z nim w bliższą relację, bohater grany przez Tomasza Ziętka decyduje się wziąć sprawę w swoje ręce. Wpisuje się przy tym w gatunkową konwencję ostatniego sprawiedliwego. Przypomina w tym rysie charakterologicznym Cezarego Morawca (choć, rzecz jasna, przedtransformacyjnego), wierzącego w rzekome ideały instytucji. Pojmującego, że jedynym sposobem, by je wypełniać, jest bunt przeciw samemu systemowi. Na ścianie ukrytego gabinetu, z mrugającą żarówką, pojawią się poprzyczepiane fragmenty akt. Słowem – kino kryminalne spod znaku noir w pełnej krasie. 

Przeczytaj również:  Kukiełkowy Schulz. Recenzujemy „Sanatorium pod Klepsydrą” prosto z Wenecji!

Zaskakująco, myśląc o nienoszących znamion fascynacji tą formą Cichej nocy i Jak najdalej stąd, to aspekty operowania kliszami gatunkowymi wychodzą Domalewskiemu najlepiej. Ulepiona z nich pierwsza część sprawdza się znakomicie. Brutalnie gra i kontestuje dokonania kina policyjnego w Polsce (wreszcie nie mamy romantyzowania maczyzmu mundurowców). Pasuje w niej gra świateł, mrok spowijający zdjęcia Piotra Sobocińskiego Jr. Nie przeszkadzają nawet koślawe kwestie dialogowe, często zakrawające o pusto rzucane frazesy, mające na celu wypełnienie tła historycznego. W świecie noir odnajduje się zwłaszcza Tomasz Ziętek, zlepiony jakby z imaginarium filmów Clouzot i Hustona. Przełamujący tendencję PRL-owskich śledczych spod znaku Borewicza i Kapitana Żbika. Ziętek tworzy klimat Hiacynta. Swoją wyciszoną grą wtapia się w mrok, by w chwili wybuchu, zawierzyć narracyjną woltę swoim emocjom wygrywanym przy stole. 

Hiacynt - Festiwal Nowe Horyzonty 2021
fot. kadr z filmu “Hiacynt” / Nowe Horyzonty

Problemem jest sama istota wolty narracyjnej. Bo o ile Hiacynt jest udanym rodzimym kryminałem, to nie jest dobrym filmem queerowym. Wątek relacji Roberta ze swoim informatorem Arkiem jest prowadzony niejednoznacznie. Gdy bowiem Domalewski tworzy film w kluczu noir, trudno przypuszczać, że protagoniście chodzi o coś więcej, niż o ochronę swojego najpierw informatora, później przyjaciela. Ale gdy wkracza, absolutnie zaskakująco – i bez większych motywacji, bez narastającego pożądania, chemii, ekranowego przyciągania – wątek romantyczny, nagle mamy uwierzyć w przemieniające protagonistę uczucie. Niestety, poza piękną i chyba pierwszą pełnoprawną sceną gejowskiego seksu w rodzimym kinie, nie poznajemy ich relacji lepiej. Miłosna ekstaza pojawia się znikąd. Brakuje tu zrozumienia bohaterów, chęci spojrzenia z ich perspektywy. Homoseksualna miłość została potraktowana pretekstowo, byle popchnąć dalej fabułę i odhaczyć kluczowy dla historycznego tła wątek. 

Przeczytaj również:  „Bestia” ‒ „Niech żyje miłość!” [RECENZJA]

W nagradzanym scenariuszu Marcina Ciastonia jest jednak przynajmniej jedna scena, która dawała szansę na zbudowanie wrażliwego kina społecznego. Przesłuchanie, rozegrane na trzech aktorów nad kwestionariuszem (emocjonalne apogeum, niczym w poruszającej, tytułowej scenie Never, Rarely, Sometimes, Always), to przykład wybitnego potencjału jaki w Hiacyncie tkwił. Jedyny moment, gdy do bardzo dobrych ról dodano coś, co działało tak znakomicie, jak w Cichej nocy. Zamiast wysuwania na pierwszy plan formalnej konwencji, pozostawiono przestrzeń aktorom, nadano słowom należytą wartość. Tu również, bez górnolotnych frazesów przejawiających się przez cały film, uwidacznia się współczesność Hiacynta. W dramacie Arka oraz Roberta, szczerym, niepotrzebującym eksplikacyjnych dialogów, a obecnym w emocjach. Szkoda, że tego stylistycznego klucza, tej prawdy historii i scenariusza (która mam wrażenie w tekście drzemała), jest w filmie Domalewskiego tak mało. 

Hiacynt - Festiwal Nowe Horyzonty 2021
fot. kadr z filmu “Hiacynt” / Nowe Horyzonty

Oczywiście, Hiacynt jest w każdym wymiarze, w każdym aspekcie dziełem poprawnym. Ale jednak radykalna, formalistyczna wręcz poprawność jest dla całości zabójcza. Podobnie jak w przypadku nominowanej do wielu Oscarów, ale w mojej opinii nieudanej, innej produkcji Netflixa, Procesie siódemki z Chicago Aarona Sorkina. Bo trudno, poza wybitną, wspomnianą wcześniej sekwencją przesłuchania, zachwycić się jakimś aspektem historii. Wątek queerowy jest jedynie fabularnym pretekstem. Noir zostaje w pewnym momencie porzucone, by wrócić na ostatnie parę minut na wrzuconym szóstym biegu. I można rzecz jasna stwierdzić, zresztą zgodnie z prawdą, że Hiacynt jest najlepszą rodzimą produkcją Netflixa. Ale niestety jest faktycznie “produkcją Netflixa” – dziełem dość udanym, po którym można było się spodziewać czegoś znacznie lepszego. 

Więcej o filmie “Hiacynt” przeczytacie na stronie festiwalu!

Ocena

6 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.