FelietonyKamera AkcjaPublicystyka

Jakie to ładne. O magii „Piosenek o miłości”

Maciej Kędziora
Piosenki o miłości
fot. kadr z "Piosenek o miłości" / Gutek Film
„Siedzą i obserwują nasze miłości
Piękne rozstania, intymne doznania”
The Dumplings, „Kino

Są takie dni, kiedy obcując z filmem, odczuwam własną słabość. Nie bierze się ona z niskiego poziomu produkcji; przerażenia, lęku czy innych fizycznych reakcji, których nie mogę powstrzymać. Największą słabość czuję w momencie kiedy zasiadając w jednym z foteli środkowych rzędów kina i zatapiając się w płynącą na ekranie opowieść, zaczynam zatracać samego siebie. Dzieło staje się moim snem; moim pragnieniem, wizją tak spójną z własnym aksjomatem, że mimowolnie blokuję własną zdolność do krytyki. Dlatego to nie będzie recenzja – to pewna opowieść o tym czym jest dla mnie debiut Tomasza Habowskiego. 

Przez długo zdawało mi się, że „Piosenki o miłości” pozostaną pewnym marzeniem, które nigdy się nie spełni. Dziełem wreszcie o mnie” czy może wręcz o „nas”; zrodzonym z  wyimaginowanego, niezdefiniowanego do końca duchu młodych dorosłych, zmagających się z narzuconą odpowiedzialnością, wymuszeniem działania, zagubionych między nierealnymi aspiracjami a, często niewdzięczną,  pracą zarobkową. Wydawało się przecież, że taki film po prostu nie powstanie; współczesność od kilku lat w rodzimej kinematografii wyparta została przez narrację i paralele historyczne, a nawet jeśli się pojawiała rzadko kiedy próbowano opowiedzieć o dwudziesto-kilku latkach. Powodów oczywiście jest kilka – w tym wiek debiutujących osób (pisał o tym już w latach 70-tych reżyser Jerzy Domaradzki, pytając na łamach „Filmu”, jak ma opowiadać o osobach w młodym wieku, o jego obecnych problemach, jeśli zadebiutować będzie mu dane dopiero za kilka lat, gdy jego optyka zdąży się już zdezaktualizować). A jednak „Piosenki…” powstały, wkraczając do widzowskiej świadomości bez większych zapowiedzi i oczekiwań.


Polecamy również: Wywiad z Tomaszem Habowskim, reżyserem „Piosenek o miłości” 

Historia Alicji i Roberta jest pozornie banalnie prosta. Oto on słyszy jej głos gdy śpiewa, zagaduje, spotykają się raz, drugi, piąty – zaczynają razem nagrywać, snuć wspólne plany, pisać piosenki bijące w takt rytmu ich serc; nagle w ikarowym locie okazuje się, że zaufanie, na jakim powinien być oparty każdy związek, zostanie nadwyrężone, a Robertowa troska o Alicję niknie w zderzeniu z pragnieniem docenienia. Po jeszcze kilku słowach można byłoby postawić „koniec” i zwieńczyć opowieść, jaką są „Piosenki”. W tej prostocie tkwi jednak metoda; im bardziej zwykła jest historia, tym bardziej można się w niej przejrzeć, tym bardziej opowiada również o nas samych. Zwierciadło nie jest krzywe; przystępne i dostępne dla każdego, w którym każdy znajdzie jakąś część własnego odbicia. A zresztą – choć to już uwaga bardziej prywatna – czy nie każdą piękną, filmową opowieść można zamknąć w kilku, pospiesznie streszczających fabułę zdaniach? 

Piosenki o miłości
fot. kadr z “Piosenek o miłości” / Gutek Film

W „Piosenkach o miłości” chodzi o historię, ale też o to co poza nią, o to czego słowa nie są w stanie opisać. Oglądając rozwój relacji Alicji i Roberta, zaczynamy chcieć zatrzymać się w każdej kolejnej scenie, pobyć z nimi, skręcić papierosa, nalać sobie kieliszek wina i zatopić się w rogu kadru na kanapie. Stać się częścią ich dwóch światów; które gdy łączą się na ekranie, tworzą klimat, który trudno mi porównać do innych tytułów; a może klimat, którego nie chcę rujnować, poszukując na siłę konkretnych inspiracji i kontekstów. 

Habowski również pięknie zderza się w swoim filmie z innym artystycznym światem. Wizualia kreowane przez Weronikę Bilską – niewątpliwie najlepszą autorkę zdjęć w rodzimej rzeczywistości filmowej, odświeżają formę dzieła. Kamera bywa tu czasem zawstydzoną obserwatorką rzeczywistości; ucieka przed fotografowaniem głównej parym by nie peszyć ich, nie wytracać szczerości rozmowy. Równie ciekawy jest efekt kontrastu; czarno-białej „rzeczywistości” (tego co tu i teraz) oraz kolorowych nagrań z pamięci smartfonów – kontrast zwiastujący, że najbardziej oddziałujące na emocje, najbardziej żywe pozostają nasze zarejestrowane wspomnienia, a nie to, co tu i teraz; coś, czego często potrafimy nie docenić. Zestawienie kolorystyczne działa tu lepiej niż w „Belfaście” Branagha (tam kolorowa jest sztuka, jaką chłonie główny bohater); ale w obu przypadkach chodzi o magiczny aspekt tego jak kodujemy to co nas otacza, jak nasze emocje przekładają się na proces zapamiętywania. 

Obie produkcje skupiają się na pewnym zagadnieniu niemożliwej do uchwycenia „magii” – w przypadku „Belfastu” kina, w przypadku „Piosenek o miłości” muzyki i bycia razem. Tego czegoś, co iskrzy w tle, czego nie da się złapać, sztucznie wywołać. Podobnie ma się z „magią” seansu. Tym niezwykłym momentem, często trwałym, kiedy zapominamy, że jesteśmy na sali kinowej. Nagle nie ma wokół nas nikogo innego, zmysły wyostrzają się i jesteśmy tylko my i ekran. My i film; brakować zaczyna białej płachty, projektora, stajemy się częścią opowieści; tym milczącym, ale aktywnym bohaterem, którego każde dzieło potrzebuje, by stać się kompletnym. W trakcie seansu na chwilę wszystko przestało mieć znaczenie; film stał się ucieczką, portalem, wspaniałą podróżą. 

Jednocześnie podróżą gdzie wszystko zdawało się znajome. Wszechobecna presja na sukces, niezrozumiałe rozmowy na imprezach, zagubienie w rzeczywistości, pragnienie zrozumienia, dotyku, dialogu do białego rana, gdy świt zastaje nas półsennych, rozbitych między słowami. Lęku przed wystawieniem się na ocenę, doskwierającego strachu przed przyszłością i ekonomicznymi możliwościami (czy właściwie ich brakiem), a także pewnym, nie zawsze zrozumiałym, wstydem za to, że nie potrafimy się odnaleźć. To wszystko, emocje trapiące na co dzień, naciskające, tłumiące mnie znajdują echa w „Piosenkach o miłości”, filmie z każdym napisanym zdaniem tego tekstu jeszcze bardziej mi bliższym. 

Piosenki o miłości
fot. Justyna Święs w “Piosenkach o miłości” / Gutek Film

Do dziś polskim filmem, do którego wracałem myślami najchętniej (jednocześnie oddalając seans, bojąc się ponownej weryfikacji), byli „Niewinni czarodzieje” Andrzeja Wajdy. Film o pewnym pokoleniu, wałęsaniu się po mieście, muzyce, ciasnych mieszkaniach i przegadanych godzinach. Przyjmowałem brak podobnych, wydartych z serca i własnych przeżyć opowieści o młodych w kinie; teraz wiem, że emocjonalnym punktem odniesienia nie będzie już opowieść z 1960 roku, a wreszcie ta mi współczesna; równie szczera, równie nowofalowa, równie piękna. 

Istotą debiutu jest poszukiwanie własnego głosu. Habowski rozumiejąc to, sam opowiada o postaciach poszukujących własnego miejsca w codzienności. Nie ma dla nich prostych diagnoz, utartych ścieżek, dróg usłanych happy endami. Co ciekawe – i dla mnie wyjątkowo poruszające – z formą zdają się zmagać nie tylko bohaterowie, ale również ich odtwórcy. Brawurowa rola Justyny Święs (warto skądinąd na marginesach przypomnieć tytuł filmu „Miłość w mieście ogrodów” gdzie można usłyszeć muzykę The Dumplings), wciąż zmieniający swoje emploi, wyjątkowo wyciszony – w przeciwieństwie do gangsterskich filmów Kawulskiego – Tomasz Włosok, czy zmagający się – zarówno jako postać jak i jako aktor – z łatką „tego pana ze znanej, bardzo komercyjnej produkcji” Andrzej Grabowski. Ta walka o znalezienie odpowiednich słów, odpowiedniego momentu; alchemia wyczucia chwili i gry w tej samej tonacji; wszystko tu ze sobą wspaniale działa.

Są takie pokazy, takie seanse, kiedy uświadamiamy sobie obcowanie z niemożliwa do określenia magią kina”. W pierwszej scenie filmu grająca Alicję Justyna Święs nuci Wołają wróć / Wołają stój / Chcę wiedzieć jak / Powstrzymać czas”. I ja bardzo chciałbym powstrzymać czas – by ten seans nigdy się nie kończył.

Film od piątku możecie oglądać w kinach.
Filmawka objęła go patronatem medialnym.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.