Advertisement
FestiwaleFilmyRecenzje

“VHYes”, czyli kaseta ze wspomnieniami [RECENZJA]

Maciej Kędziora
VHYes
fot. materiały promocyjne filmu "VHYes"

Choinka obsypana prezentami a wśród nich ten najważniejszy – kamera wideo, umożliwiająca spełnianie się w kręceniu amatorskich filmów. Ralph od teraz będzie z niej korzystał niczym z przedłużenia ręki, zoomując w oczy swojej matki, ukradkiem nagrywając kinowe premiery, czy, co szybko stanie się główną osią narracyjną filmu, zgrywając za jej pośrednictwem najciekawsze nocne programy lecące w telewizji. Kamera stanie się jego tarczą obronną, której wizjer i lustrzanka zaburzą obraz rozpadającego się związku rodziców. 

Jack Henry Robbins przeplata wątki dziejącego się w tle kadru dramatu rodzinnego, z eskapistyczno-hardkorowymi wtrętami pastiszu telewizyjnego. Dostaniemy więc historię eks-małżeństwa telemarketerów próbujących sprzedać mistyczny długopis, program parodiujący wszelkie wytwory dziejące się wewnątrz lombardów, czy wreszcie – kluczowy dla rozwoju fabuły – horror rodem z kanałów true crime, opowiadający historię spalenia iluzjonistki z powodu podejrzenia bycia czarownicą. Fascynacja młodego chłopaka, zarywającego spędzone w samotności nocki na buforowaniu między kanałami, staje się prostą chwilą identyfikacji z protagonistą. Kto bowiem, w chwilach miksu emocjonalnego związanego z przytłaczającym ogromem wolnego od rodziców domu, a także poczucia wewnętrznej rebelii wobec wyznaczonych godzin snu, nie czynił sobie kompanem wieczorów stojącego w dużym pokoju ekranu. 

Każdy z epizodów telewizyjnych odznacza się lepszą, bądź, choć rzadko, gorszą wersją absurdalnego humoru reżysera. Robbins kpi po kolei z każdego gatunku charakterystycznego dla TV schyłku lat 80-tych, w szczególności z kuriozalnych reklam (stąd serce skradła mi zwłaszcza reklama turbo-szybkiego systemu ochroniarskiego), Czasem pozbawione są one sensu, im dalej jednak w las, tym bardziej zaczynają się przeradzać w komentarze “meta”; w tym ten “profetyczny” o małych ekranach, które zdominują nasze życia. Najbardziej jednak oderwaną od chaotycznie zbudowanej narracji sceną jest rejestracja mini-koncertu Weyes Blood, wykonującej jeden z moich ulubionych utworów, “Generation Why”. W tym najsubtelniejszym momencie, Robbins pozwala sobie i jego bohaterowi, zgodnie ze słowami piosenki, “ponieść się falom zmian”. 

Przeczytaj również:  „Oldboy” (2003) – Po 20 latach od premiery znowu w kinach [RECENZJA]

W cieniu kuriozalnych sekwencji, wybrzmiewa prawdziwy powód filmowego eskapizmu chłopaka. To w tle, niczym przerywniki, pojawiają się pojedyncze fragmenty sugerujące rodzinny kryzys. Zarejestrowana przez ścianę kłótnia, ukradkowe spostrzeżenie ojca z obcą partnerką na seansie kinowym. Ta twórcza ucieczka ma swój koszt – jak sugeruje montażowo twórca. Ralph zgrywając i nagrywając siebie, nadpisuje zapisaną na taśmie rejestrację ze ślubu ich rodziców. Prawda filmu staje się w tym fragmencie prawdą ekranu. 

VHYes
fot. materiały promocyjne “VHYes”

VHYes rzecz jasna jest pastiszem i na pierwszy rzut oka można byłoby powiedzieć, że jedynie wyczekujemy powrotu głównego bohatera przed ekran TV, a co za tym idzie – kolejnych wytworów wyobraźni Robbinsa. Z perspektywy czasu to jednak nie te momenty zostają w nas najbardziej, a pewna mała, pozornie nic nie znacząca scena. 

Mama Ralpha, zazwyczaj niechętnie występująca w jego nagraniach do domowego archiwum, wyciąga go na spacer. Chłopiec nieumiejętnie stara się wykadrować jej obraz na tle zachodzącego słońca, uwiecznić ten wyjątkowy moment matczynej miłości. W jego nieumiejętności zakodowana jest cała magia tego filmu – próba zarejestrowania chwili, emocji. Wreszcie też to mama nagrywa Ralpha, lekko speszonego i zawstydzonego odwróceniem ról, filmowanego wbrew jego artystycznej wizji. Chwilę potem nagranie się urywa – reszta tej chwili należy do nich. 

Trudno by Robbins opowiadał o relacji z rodzicami nie patrząc przez wizjer kamery. To właśnie przetworzony przez taśmę filmową obraz jego matki i ojca stawał się ikonografią dla wielu pokoleń – nie sposób nie kojarzyć zarówno ról Susan Sarandon jak i Tima Robbinsa. I podobnie jak rodzice głównego bohatera także oni okazują synowi pełne artystyczne wsparcie – zarówno współprodukując film jak i pojawiając się na moment na samym ekranie. 

Przeczytaj również:  „Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy” – Pragnienie doskonałości [RECENZJA]

Robbins wychodząc od pomysłu winiet (w końcu jeden z segmentów, “Painting with Joan”, zwiedził parę festiwali jeszcze przed rozpoczęciem produkcji VHYes), stworzył poruszający zapis mocy kamer video, czy szerzej mocy tworzenia. Historię Ralpha spokojnie można wpisać w przeróżne opowieści niegdyś zebrane przez Piotra Mareckiego w serii wywiadów “Kino niezależne w Polsce. Historia mówiona”. On, niczym przeróżni inni artyści amatorzy, chwytał za kamerę rzecz jasna z myślą o podbiciu świata – stąd urządzane w filmie polowanie na ducha – ale przede wszystkim z czystej, niezaprzeczalnej miłości do medium. 

W ostatniej scenie główny bohater porzuca swoją kamerę. Pozostaje mieć nadzieję, że ta rezygnacja z nagrywania dotyczy tylko Ralpha, a nie samego Robbinsa. Chyba, że to metaforyczny koniec z VHS-ami i zapowiedź przejścia na cyfrę. Tak, czy inaczej, nie mogę się doczekać kolejnych projektów, bo rzadko się zdarza by w tak absurdalnym świecie, było tyle empatii.

+ pozostałe teksty

Krytyk filmowy zajmujący się popularyzacją rodzimej kinematografii oraz jej historią. Studiuje na Szkole Filmowej im. Krzysztofa Kieślowskiego UŚ, publikuje w "Ekranach" i "Kinie". Prowadzi podcasty Filmawki, a także swoją stronę "Zapiski na bilecie.

Ocena

7 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.