Dolnośląski Pazuzu. Recenzujemy “Ostatnią wieczerzę”
Kilka lat temu o horrorze w naszym kraju można było pisać kliszami. Zawierzyć sloganom reklamowym; przekleić sformułowania o “pierwszym w Polsce filmie z gatunku X” i pochwalić za odwagę twórczą. Przypiąć na plakacie medal “Dzielny filmowiec”, przymykając oko na wszelkie wady. Z każdym rokiem coraz trudniej być po prostu leniwym akuszerem rodzimego kina grozy. Ktoś może nas wytknąć palcem, zarzucić pobłażliwość, czy wręcz protekcjonalność. I miałby rację, bo kolejnych prób coraz trudniej bronić.
W przypadku Ostatniej wieczerzy, nic nie zapowiadało udanego projektu. Netflix robił wszystko co w jego siłach by o projekcie nie usłyszał nikt. A jeśli nawet ktoś dotarł do tej tajemnej wiedzy, to na skutek strasznych materiałów promocyjnych (w przeciwieństwie do filmu – prawdziwych dzieł przeklętych), nikt nie powinien chcieć po ten film sięgnąć. Na nieszczęście platformy zbuntowany algorytm i tak zdecydował się promować widowni najnowsze dzieło Bartosza M. Kowalskiego, twarzy nadwiślańskiego horroru, który tym razem mierzy się z egzorcyzmami, satanistami i pradawnymi wierzeniami.
Reżyserska twórczość Kowalskiego (zwłaszcza okres scenopisarskiej i producenckiej współpracy z Mirellą Zaradkiewicz) składa się ze znakomitych konceptów; krwawych wakacji w krótkometrażowym Zaciszu, morderczego obozu we W lesie dziś nie zaśnie nikt i potwornej komedii romantycznej w sequelu, które nie mogą w pełni rozwinąć skrzydeł. Zawsze czegoś brakowało; a to humor miał stępione ostrze, innym razem intryga szybko przeradzała się w znudzenie, czasem pod natłokiem amerykańskich klisz zatracał się lokalny realizm. Ostatnia wieczerza początkowo nas zwodzi – wprowadza w mury przepięknego klasztoru, obiecuje kryminalną intrygę, dzięki której poznamy prawdziwą tożsamość Marka (Piotr Żurawski), księdza egzorcysty przybywającego do zakonu, wybija nas z komfortu czerwoną, obleśną polewką serwowaną przez kucharza.
Szybko okazuje się, że podobnie jak w przypadku poprzednich projektów twórcy, za świetnym pomysłem nie idzie nic więcej. Co z tego, że demaskacja realiów życia zakonników dowodzonych przez ukrywającego gniew duszy Przeora (Olaf Lubaszenko), ich oszustw i bielma kurii mogłaby być ciekawa, jeśli historia nie potrafi nas zaintrygować? Każdy koncept zostaje nam wręcz z miejsca wyjaśniony, zagadki rozwiązywane są w zatrważającym tempie, a groza przeradza się w groteskę. Ten ostatni zabieg jest zresztą świadomy; chwilami szydera Kowalskiego nawet imponuje buntowniczą pewnością siebie. W pewnym momencie zadałem sobie jednak pytanie: skoro cała konwencja jest żartem, to czemu puenta musi być stanowcza?
Im bardziej w Polsce rozwija się kino gatunków – na czele z przykładami z najwyższej półki, pokroju Apokawixy Xawerego Żuławskiego, umiejętnie łączącej humor z wiarą w moc narracji – tym mniej należy poszukiwać kina konceptu. Koncept sprawdza się na potrzeby treatmentu; od tak doświadczonego twórcy jak autor Ostatniej wieczerzy oczekuję czegoś więcej. Ciekawym byłoby wykorzystanie zagranicznych, narracyjnych rozwiązań; w Egzorcyście Friedkina frapowała tajemnica – która rozwijana, wraz z pojawiającym się w drugiej części imieniem Pazuzu, przemieniła arcydzieło w wielką klęskę kina. W Krzyku Craven potrafił śmiać się z formy, pozostając jednak wierny powadze narracji, mimo wszystko koniecznej by zaintrygować widownię. Nawet w radykalnie postmodernistycznym Domu w głębi lasu, wszechobecna satyra nie pozbawiła przyjemności płynącej z bania się przed ekranem. Tu stomatologiczna groza poraża a pozbawiona katharsis wersja satanistyczna mszy bawi (dzięki niepodrabialnemu komediowemu timingowi Sebastiana Stankiewicza), ale po niej przychodzi gorycz powagi oraz konieczność rozwiązania sprawy Antychrysta.
Dzieła nie potrafi uratować także sfera techniczna. Rozczarowują – zwłaszcza po mojej ukochanej, przepięknej wizualnie etiudzie Usłysz mnie z serialowej Planety singli – zdjęcia Cezarego Stoleckiego, za bardzo skąpane w mroku, chwilami niedoświetlone; co tym bardziej rozmija się z wnętrzami i imponującą scenografią, aż proszącą się o grę światłocieniem. Tu również potencjał przerasta finalną formę; pierwszy kadr przedstawiający nam klasztor rozpala naszą wyobraźnię, by później ograniczyć zabawy przestrzenią do minimum. Podobnie jak główny bohater; poszukując tajemnicy, odkrywamy sztuczność wnętrza, jego nieznośną filmowość – zastępującą zagadkowość, gotycką intrygę.
Początkowo, gdy wszystko kupowałem, a wpleciona teza o relacji milicji z kościołem wydała się kolejną intrygującą formą rozliczenia z PRL-em (w głowie pisana była także interpretacja krwistej papki jako psychodelicznej żywności napędzającej wiarę), chciałem gościć na Ostatniej wieczerzy kilkukrotnie, poszukując ukrytej symboliki, mrugnięć okiem do klasyki. Obecnie pozostają tylko sny o wielkim dziele i klisze, w końcu – parafrazując hit śpiewany przez Olafa Lubaszenkę w filmie – “zdarta płyta gra/zapomniany dawno film”.