Advertisement
FilmyRecenzjeStreaming

Dolnośląski Pazuzu. Recenzujemy “Ostatnią wieczerzę”

Maciej Kędziora
got. kadr z filmu "Ostatnia Wieczerza", mat. prasowe

Kilka lat temu o horrorze w naszym kraju można było pisać kliszami. Zawierzyć sloganom reklamowym; przekleić sformułowania o “pierwszym w Polsce filmie z gatunku X” i pochwalić za odwagę twórczą. Przypiąć na plakacie medal “Dzielny filmowiec”, przymykając oko na wszelkie wady. Z każdym rokiem coraz trudniej być po prostu leniwym akuszerem rodzimego kina grozy. Ktoś może nas wytknąć palcem, zarzucić pobłażliwość, czy wręcz protekcjonalność. I miałby rację, bo kolejnych prób coraz trudniej bronić. 

W przypadku Ostatniej wieczerzy, nic nie zapowiadało udanego projektu. Netflix robił wszystko co w jego siłach by o projekcie nie usłyszał nikt. A jeśli nawet ktoś dotarł do tej tajemnej wiedzy, to na skutek strasznych materiałów promocyjnych (w przeciwieństwie do filmu – prawdziwych dzieł przeklętych), nikt nie powinien chcieć po ten film sięgnąć. Na nieszczęście platformy zbuntowany algorytm i tak zdecydował się promować widowni najnowsze dzieło Bartosza M. Kowalskiego, twarzy nadwiślańskiego horroru, który tym razem mierzy się z egzorcyzmami, satanistami i pradawnymi wierzeniami. 

Reżyserska twórczość Kowalskiego (zwłaszcza okres scenopisarskiej i producenckiej współpracy z Mirellą Zaradkiewicz) składa się ze znakomitych konceptów; krwawych wakacji w krótkometrażowym Zaciszu, morderczego obozu we W lesie dziś nie zaśnie nikt i potwornej komedii romantycznej w sequelu, które nie mogą w pełni rozwinąć skrzydeł. Zawsze czegoś brakowało; a to humor miał stępione ostrze, innym razem intryga szybko przeradzała się w znudzenie, czasem pod natłokiem amerykańskich klisz zatracał się lokalny realizm. Ostatnia wieczerza początkowo nas zwodzi – wprowadza w mury przepięknego klasztoru, obiecuje kryminalną intrygę, dzięki której poznamy prawdziwą tożsamość Marka (Piotr Żurawski), księdza egzorcysty przybywającego do zakonu, wybija nas z komfortu czerwoną, obleśną polewką serwowaną przez kucharza. 

Przeczytaj również:  Klasyka z Filmawką: „Atlantyda: Zaginiony ląd” (2001)

Szybko okazuje się, że podobnie jak w przypadku poprzednich projektów twórcy, za świetnym pomysłem nie idzie nic więcej. Co z tego, że demaskacja realiów życia zakonników dowodzonych przez ukrywającego gniew duszy Przeora (Olaf Lubaszenko), ich oszustw i bielma kurii mogłaby być ciekawa, jeśli historia nie potrafi nas zaintrygować? Każdy koncept zostaje nam wręcz z miejsca wyjaśniony, zagadki rozwiązywane są w zatrważającym tempie, a groza przeradza się w groteskę. Ten ostatni zabieg jest zresztą świadomy; chwilami szydera Kowalskiego nawet imponuje buntowniczą pewnością siebie. W pewnym momencie zadałem sobie jednak pytanie: skoro cała konwencja jest żartem, to czemu puenta musi być stanowcza?

Im bardziej w Polsce rozwija się kino gatunków – na czele z przykładami z najwyższej półki, pokroju Apokawixy Xawerego Żuławskiego, umiejętnie łączącej humor z wiarą w moc narracji – tym mniej należy poszukiwać kina konceptu. Koncept sprawdza się na potrzeby treatmentu; od tak doświadczonego twórcy jak autor Ostatniej wieczerzy oczekuję czegoś więcej. Ciekawym byłoby wykorzystanie zagranicznych, narracyjnych rozwiązań; w Egzorcyście Friedkina frapowała tajemnica – która rozwijana, wraz z pojawiającym się w drugiej części imieniem Pazuzu, przemieniła arcydzieło w wielką klęskę kina. W Krzyku Craven potrafił śmiać się z formy, pozostając jednak wierny powadze narracji, mimo wszystko koniecznej by zaintrygować widownię. Nawet w radykalnie postmodernistycznym Domu w głębi lasu, wszechobecna satyra nie pozbawiła przyjemności płynącej z bania się przed ekranem. Tu stomatologiczna groza poraża a pozbawiona katharsis wersja satanistyczna mszy bawi (dzięki niepodrabialnemu komediowemu timingowi Sebastiana Stankiewicza), ale po niej przychodzi gorycz powagi oraz konieczność rozwiązania sprawy Antychrysta. 

Przeczytaj również:  Na własnych zasadach. Fontaines D.C. – „Romance” [RECENZJA]

Dzieła nie potrafi uratować także sfera techniczna. Rozczarowują – zwłaszcza po mojej ukochanej, przepięknej wizualnie etiudzie Usłysz mnie z serialowej Planety singli – zdjęcia Cezarego Stoleckiego, za bardzo skąpane w mroku, chwilami niedoświetlone; co tym bardziej rozmija się z wnętrzami i imponującą scenografią, aż proszącą się o grę światłocieniem. Tu również potencjał przerasta finalną formę; pierwszy kadr przedstawiający nam klasztor rozpala naszą wyobraźnię, by później ograniczyć zabawy przestrzenią do minimum. Podobnie jak główny bohater; poszukując tajemnicy, odkrywamy sztuczność wnętrza, jego nieznośną filmowość – zastępującą zagadkowość, gotycką intrygę. 

Początkowo, gdy wszystko kupowałem, a wpleciona teza o relacji milicji z kościołem wydała się kolejną intrygującą formą rozliczenia z PRL-em (w głowie pisana była także interpretacja krwistej papki jako psychodelicznej żywności napędzającej wiarę), chciałem gościć na Ostatniej wieczerzy kilkukrotnie, poszukując ukrytej symboliki, mrugnięć okiem do klasyki. Obecnie pozostają tylko sny o wielkim dziele i klisze, w końcu – parafrazując hit śpiewany przez Olafa Lubaszenkę w filmie – “zdarta płyta gra/zapomniany dawno film”. 

Ocena

4 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.