„Dekada grozy”, czyli horror po polsku [ZAPOWIEDŹ]


Opisywanie rodzimego kina gatunkowego zawsze nosi znamiona problemu. Po pierwsze, świadomość jego istnienia jest tajemnicą poliszynela. Mało kto lubi wzmiankować polskie kryminały lat 60. – był to okres schyłkowy dla polskiej szkoły filmowej i początek nowej fali – albo, co kluczowe dla niniejszego tekstu, kino grozy powstające w PRL-u głównie dla telewizji. Po drugie, jeśli nawet ktoś o nich pamięta, to często wolałby o nich zapomnieć. Zwykło się przecież sądzić o nich jak najgorzej, jako o pewnych niskobudżetowych wyskokach twórców mniej lub bardziej znanych, którzy zapełniali ofertę stacji swoimi produkcjami. Być może przegląd tych dokonań, tytułowa „dekada grozy”, którą na Octopusie przedstawi Tomasz Kolankiewicz, spowoduje, że zły los (czy też, bardziej romantycznie, złe widmo) nadwiślańskiego horroru przeobrazi się w pięknie straszny koszmar.
Horror od zawsze, zwłaszcza w filmoznawstwie dotykającym europejskiego kina, był traktowany po macoszemu. A już szczególnie ten przeznaczony na mały ekran. Rzadko kiedy to, co popularne stało w centrum zainteresowań. W czasach przed transformacją ustrojową (również ze względu na niechęć sporej części krytyków do gatunku, uznawanego za gorszy) nie chciano mówić o grozie, ale też o sensacji. Jak zwraca uwagę Magdalena Kamińska, próżno szukać docenienia choćby dla niesamowicie popularnej, serialowej Kobry. Stąd też, po dziś dzień, brakuje zbiorowego, wnikliwego omówienia nurtu, który był przecież szeroko obecny w kulturze filmowej lat 70. i 80.
A przecież kino grozy w naszym kraju, mimo że czasem zabawne i zdecydowanie zbyt teatralne (ikoniczna jest już kwestia: “Jestem siostrą twojej biednej matki i to ja cię wychowałam” z Lubię nietoperze), nie było tak złe, jak je malują. Z pewnością nie było nudne czy wtórne. Niski budżet najczęściej przekładał się na niezapomniane, w dobrym i złym tego słowa sensie, sekwencje, np. utarczki słowne głównego bohatera Domu Sary z kamerdynerem tytułowej antagonistki. Tamto kino miało bardzo mocny atut – świetnie ogląda się je z innymi.


Filmy z selekcji tegorocznego festiwalu można co prawda odrzucić ze względu na ich poziom. Nie sposób jednak nie cieszyć się ich doświadczaniem z publicznością. Polskie kino grozy jest inkluzywne, jeśli chodzi o reakcje jakie wywołuje. Może przerażać, śmieszyć, niepokoić albo po prostu radować. Większość z projektów, czy to filmowych, czy telewizyjnych, była po prostu spełnieniem marzeń, adaptacją wyśnionej książki, ukazaniem romantycznej myśli na ekranie (albo drwiny z niej, jak robił to Grzegorz Uzdański w swojej powieści Wypiór) albo wprawką na zadany temat. Kino grozy przecież zawsze, od samego początku, przez niezależne produkcje Zachodu, tworzone było przez miłośników medium. Nie inaczej jest w przypadku rodzimej „dekady grozy” – zwłaszcza gdy uwzględnimy filmy pominięte w tym roku w selekcji festiwalowej. Choćby dzieła Marka Piestraka, który doczekał się przed rokiem retrospektywy na Octopusie.
Tę zabawę widać zwłaszcza w dziełach Jacka Koprowskiego, twórcy znakomitego Medium i Alchemika (ten drugi zostanie zaprezentowany w ramach przeglądu), który potrafił połączyć fantasy z grozą, ryzyko z brawurą, a na kicz wynikający z braku pieniędzy znalazł remedium w postaci artystycznej szczerości. To ona zawsze ratuje filmy. Brak wyrachowania, świadomość niedoskonałości połączona z ogromnym sercem powodują, że nieważne, jak do nich podchodzimy. Możemy kupić te dzieła w całości albo po prostu czerpać satysfakcję z doświadczania ich w kinie. W końcu, jak pisała Pauline Kael, najgorsze dzieła często bywają tymi najlepszymi, kochanymi przez nas najbardziej.
Ten przegląd skądinąd musiał się odbyć właśnie tutaj. Klimat Octopusa, festiwalu sygnowanego kinem gatunkowym, dystansem, kasetową taśmą i miłością do tworzenia, idealnie koresponduje z polskim nurtem grozy. Nurtem, w którym znalazło się wszystko: od dzieł wampirycznych przez demoniczne aż do upiornych. Nurtem, który chyba jako jedyny w Polsce może uchodzić za rodzime „midnight movies”. Produkcje, które oglądane o północy może nie zapewniają równie wielkiego poruszenia i nie dotkną naszych wnętrz, ale, cytując nowohoryzontową sekcję, są prawdziwym nocnym szaleństwem, łączącym nas w kinomanii, w ekstazie doświadczania i cieszenia się z przebywania na sali kinowej.
W nowej fuzji Octopusa i Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych (reprezentowanego przez kuratora sekcji, który na co dzień jest dyrektorem artystycznym gdyńskiej imprezy) uwidacznia się także proces, który jest kluczowy z punktu widzenia archiwistycznego. Wreszcie bowiem, pisząc nową historię kina, spoglądamy na dzieła pominięte, wyrzucone poza nawias, niedostępne (jak Jajo czy Król komputerów), często zapomniane. Z braku pamięci o nich biorą się później lapsusy pokroju haseł reklamowych, informujących o „pierwszym polskim horrorze”. I chyba to imponuje mi najbardziej w pracy organizatorów festiwalu i Tomasza Kolankiewicza. Nikt już nie zapomni o tym, że w Polsce były też gatunki – i to znacznie więcej niż tylko w „dekadzie grozy”.
Pisząc tekst korzystałem z artykułu Magdaleny Kempińskiej Duchy polskie w teatrze wampirów, który jest częścią Europejskiego Kina Gatunków 2.