Recenzje

Pożegnanie Showmaxa, czyli 14 produkcji, które polecamy wam zobaczyć

Maciej Kędziora

Informacja gruchnęła niespodziewanie – Showmax z dniem 31 stycznia wychodzi z Polski. Jeden z największych graczy na naszym rynku streamingowym, znany z współpracy z Patrykiem Vegą (chociażby “Botoks” i “Plagi Breslau”), Wojtkiem Smarzowskim (“Ksiądz”), z współtworzenia SNL Polska, a także z kupowania praw do rozmaitych (również mniej znanych) polskich produkcji, zniknie bezpowrotnie. I o ile jego biblioteka na pierwszy rzut oka może wydawać się pusta, o tyle po dłuższych poszukiwaniach przygotowaliśmy dla was czternaście produkcji, które koniecznie trzeba zobaczyć przed zamknięciem platformy.


1. “Fanatyk” (2017) [czyli “Pasta ze szczupaka“] – reż. Michał Tylka

Showmax być może nie zdołał zdominować polskiego rynku leniwych kinomanów, którzy preferują domowe zacisze zamiast sali kinowych, wypełnionych wszelkiego rodzaju motłochem, jęczącymi bachorami i uporczywymi nastolatkami, kłującymi w oczy ekranikami smartfonów, lecz na stałe zapisze się w pamięci widzów, bowiem to właśnie na tej platformie światło dzienne ujrzał film niesłychanie zaskakujący. Dla wielu film ów kojarzył się z dorastaniem i radością, wywołaną czytaniem popularnych internetowych „past”. Mowa oczywiście o „FanatykuMichała Tylki – głośnym filmie nakręconym na podstawie jeszcze głośniejszej „pasty internetowej” autorstwa Malcoma XD.

Film-kuriozum, na całe szczęście nie podzielił szczególnie polskich internatutów, znaczna większość witała i oceniała go ciepło. Nie inaczej było ze mną, bowiem „Fanatyk” to dla mnie bardzo dobry film krótkometrażowy, przeskakujący z żartu do żartu z zawrotnym tempem. Reżyser doskonale zaprojektował scenografię, oddając pełnię tzw. „polskiej januszowości”, w dużej mierze dzięki zaskakująco porządnej grze Piotra Cyrwusa. Krótki czas trwania – niewiele ponad 30 minut – zabawne dialogi, sprawna reżyseria i scenariusz na tyle śmieszny, by rozbawić każdego sprawiają, że „Fanatyk” wciąż pozostaje dobrym filmem do obejrzenia w leniwe niedzielne popołudnie, gdy rodzina siedzi przy suto zastawionym stole, napełniając kolejne kieliszki wódką i pochłaniając horrendalne ilości babcinego sernika. (Poleca Konrad Bielewiejski)


2. “Fargo” (3 sezony, 2014-2017) – showrunner Noah Hawley 

Choć świat Fargo powstał już ponad 20 lat temu za sprawą wybitnego filmu “anty-noir” braci Coen o tej samej nazwie, to mamy dziś szczęście, bo telewizja zdecydowała się stworzyć serial, który jest jednocześnie swoistym hołdem pierwowzoru i jego wymarzoną kontynuacją.

Żaden z trzech sezonów nie posiada tych samych postaci, lini czasowej ani nawet lokacji – wszystko jednak trzyma spójność tematyczna i niepowtarzalny klimat. Wśród śnieżnych zasp Minnesoty czeka na nas absurdalny, często czarny humor, a w każdym z sezonów możemy liczyć na wybitne kreacje aktorskie znanych nam wszystkim twarzy. (Poleca Szymon Pietrzak)


3. “Zło we mnie” (2015) – reż. Oz Perkins – dostęp do 31 grudnia!

Film Oza Perkinsa, syna odtwórcy Normana Batesa z Hitchcockowskiej “Psychozy”, funduje nam jeden z najlepszych horrorów i zarazem jedną z największych niespodzianek ostatnich lat. Zło we mnie to opowieść o rozgrywająca się w zimowej scenerii w pobliżu miasteczka Bramford. Z jednej strony to losy dwóch uczennic katolickiej szkoły – Katherine (Kiernan Shipka) oraz Rose (Lucy Boynton). Chciałyby rozpocząć już ferie, ale z niewiadomych przyczyn ich rodzice nie przyjechali na czas. Czekają zatem na nich w prawie opustoszałym internacie. Z kolei Joan (Emma Roberts) w tym samym czasie (?) stara się dotrzeć do Bramford. Po co? Tego Perkins nam nie zdradza. Motywacje bohaterek wydają się dosyć mgliste, ale ich fabularne umiejscowienie nie jest przypadkowe. W bramfordzkim kompleksie przyjdzie im odnaleźć nie tyle okultystyczne sekrety szkoły, co mroczną naturę młodych dusz.

Dzieło to w pełni zasługuje na miano kina nowofalowej grozy. To quasi-arthousowa eksploracja nastoletnich obsesji, gdzie niejednoznaczne gesty są na tyle udziwnione, by powodować nerwowe zmarszczki na brwiach. Zachowania postaci podporządkowane są diegetycznemu demonowi, stąd półtoragodzinny Schreckgeist, który zmysłowo przenika film, stąd atmosfera obcości, wyalienowania – ale nie bohaterek, a samego widza. Oz Perkins osiąga niebywały efekt klimatyczny, sprowadzając nas do roli bezwiednego spektatora, poddanego wydarzeniom, których bieg będziemy mieli szansę w pełni ogarnąć dopiero pod sam koniec filmu.

Zwieńczeniem Zła we mnie (słusznie przetłumaczonego u nas z anglosaskiego February) jest maksymalnie dysturbująca ścieżka dźwiękowa reżyserskiego brata, Elvisa. To niepokojący ambient, który stopniowo przeradza się w ekstazę czystego zła z piękną instrumentalizacją folkową i eklektycznymi wokalami. Impresyjnie zapadło mi to w pamięć bardziej niż jakikolwiek inny soundtrack typu groźny ostatniej dekady (no, poza wyczynami Thoma Yorke’a w tegorocznej “Suspirii”). (Poleca Kamil Walczak)


4. “Ostatnia rodzina” (2016) – reż. Jan P. Matuszyński

Rodzina Beksińskich często bywa nazywana mianem “przeklętej”. Czy tak faktycznie było, można się dowiedzieć oglądając ten pozytywnie odebrany przez widzów film Jana P. Matuszyńskiego. Mimo pewnej krytyki, która spadła na twórców Ostatniej Rodziny, a która w głównej mierze dotyczyła nagięcia niektórych faktów z życia Tomasza i Zdzisława Beksińskich, osobiście uważam, że warto temu filmowi dać szansę. W głównej mierze ze względu na fenomenalne role Andrzeja Seweryna i Dawida Ogrodnika, wcielających się w głównych bohaterów. Na uwagę zasługuje także zarówno Aleksandra Konieczna w roli Zofii Beksińskiej, jak i Andrzej Chyra, odgrywający postać Piotra Dmochowskiego.

Ostatnia Rodzina to pozycja obowiązkowa nie tylko dla osób zafascynowanych malarstwem Zdzisława, czy też słuchaczy trójkowych audycji Tomasza. To film, który powinien obejrzeć każdy, kto w ostatnim czasie wątpił w stan polskiego kina. Nawet, gdy wcześniej nie słyszał nazwiska Beksiński. (Poleca Bartek Rusek)


5. “Na mlecznej drodze” (2016) – reż. Emir Kusturica

W 2016 roku Kusturica powrócił, po niemalże 10 latach przerwy, do kręcenia fabularnych. I zrobił to z gigantycznym przytupem. W swojej produkcji wrzuca widza w zaawansowany świat realizmu magicznego, w którym rzeczywistość miesza się z fikcją, zaskakując symboliką i wszechobecnym poczuciem humoru. Pięknie wykreowany świat skrywa w sobie urok wiejskiej prowincji, krwawą wojnę i jeden z najbardziej szalonych wątków romantycznych w historii kina.

Przeczytaj również:  „Fallout”, czyli fabuła nigdy się nie zmienia [RECENZJA]

Na dwie godziny zostaniecie przeniesieni do Bałkanów i ujrzycie obraz oparty na podstawie trzech prawdziwych historii i niezliczonej liczbie fantazji! (Poleca Andrzej Badek)


6. “Barton Fink” (1991) – reż. Bracia Coen

Nieco zapomniany film w dorobku braci Coen, a przecież to właśnie on pozwolił im ugruntować swoją pozycję czołowych amerykańskich postmodernistów dzięki zdobyciu aż trzech Złotych Palm na Fesitwalu w Cannes w 1991 roku, jak i pierwszych oscarowych nominacji duetu. Historia młodego żydowskiego pisarza, który zaczyna pracę w Hollywood lat 40., czyli w najbardziej cukierkowym okresie, wydaje się być materiałem na sielankę, ale z pewnością nią nie jest. Mroczny i zagadkowy film czasem jest kryminałem, czasem dramatem egzystencjalnym, a czasem komedią w nieco slapstickowym stylu. Jako pierwszy w dorobku rodzeństwa zdradza też fascynację wplataniem motywów biblijnych i studiowaniem perypetii niespełnionego artysty.

Impetu historii nadaje wspaniałe aktorstwo duetu Turturro – Goodman, ten drugi w nietypowej dla siebie, poważniejszej roli, zaliczający bodaj najlepszy występ w karierze. Choć obaj ci panowie są też w obsadzie “Biga Lebowskiego“, nie spodziewajcie się tutaj raczej memicznego, lekkiego obrazu – Barton Fink zdecydowanie wpisuje się w ten poważniejszy nurt twórczości Coenów. Dla fanów duetu to jednak pozycja obowiązkowa, a moim skromnym zdaniem to jeden z lepszych amerykańskich filmów pierwszej połowy lat 90. Zaś zakończenie “Bartona Finka” to jedna z moich absolutnie najbardziej ulubionych scen. (Poleca Maksymilian Majchrzak)


7. “Córki dancingu” (2015) – reż. Agnieszka Smoczyńska 

Rzadko zdarza się, by polski film podbił amerykański rynek, a jeszcze rzadziej ma to miejsce, gdy obraz ten przechodzi bez echa na naszym rodzimym podwórku. Takie właśnie są Córki Dancingu – produkcja, jak na rodzime standardy, dość niespotykana, surrealistyczna, a zarazem poruszająca i emocjonalna. Niesamowity zmysł muzyczny Smoczyńskiej pozwala nam całkowicie zanurzyć się w świecie przedstawionym i dać się uwieść dwóm głównym syrenom (szczególnie znakomitej Michalinie Olszańskiej).

Prawdopodobnie najbardziej dopracowana strona wizualna w polskim kinie ostatnich lat, świetna choreografia, bezpruderyjność, a także unoszący się w powietrzu duch PRL-u gwarantuje niezapomniane filmowe przeżycie, a także zapoznanie się z jedną z najważniejszych, młodych, polskich reżyserek. To będzie dancing waszego życia. (Poleca Maciej Kędziora)


8. “Zagubiona autostrada” (1997) – reż. David Lynch

Wolę zapamiętywać rzeczy po swojemu – kluczowe zdanie, które pada w tym drugim najlepszym filmie Davida Lyncha zdaje się być kluczem do całości tej filmowej zagadki. Bo „Zagubiona autostrada” jest przede wszystkim spojrzeniem na pamięć i wyobraźnię człowieka. Ubrana w neo-noirowy wystrój historia saksofonisty z Los Angeles szybko ucieka poza jasne tory zrozumienia, a my zostajemy na lynchowskim poboczu łapiąc każdą możliwą do uchwycenia wskazówkę, która naprowadzi nas na wyjaśnienie.

Ale David dobrze wie, że to, co przyziemne, nie jest celem w tak onirycznym medium, jakim jest kino. Kiedy struktura filmu załamuje się w połowie, żeby idealnie skleić się z początkiem na końcu, mamy ochotę równie płynnie powtórzyć seans wzbogaceni o nową wiedzę i emocję.

To świetny film, żeby na poważnie zacząć przygodę z Lynchem i jego tropami, jeśli widzieliście tylko „Miasteczko Twin Peaks”. Ale fani mistrza, którzy z jakiegoś powodu ominęli „…autostradę” również nie będą zawiedzeni – zdegenerowany obraz Los Angeles kojarzy się z „Mulholland Drive”, w którym zostanie później rozwinięty, a charyzmatyczny pan Eddy przywodzi na myśl Franka Bootha z „Blue Velvet”.

Wjeżdżajcie więc śmiało na „Zagubioną autostradę”. Możecie nawet nie zapinać pasów. (Poleca Michał Palowski)


9. “Nocny recepcjonista” (2016) – twórcy: Susanne Bier i David Farr

Jeśli szukasz nowego serialu, który nie nosi na sobie bagażu oczekiwań, o którego jakość możesz być pewnym, a jednocześnie nie będący rozwleczonym tasiemcem, to z czystym sercem polecam włączyć Nocnego Recepcjonistę.

Nieco sflaczałą fabułę w znacznym stopniu wynagradzają nam aktorskie kreacje, chemia najwyższej próby pomiędzy pięknym, lecz stanowczym Tomem Hiddlestonem, a bezwzględnym Hugh Laurie. Oboje igrają ze swoimi emploi, co dodaje szczypty świeżości dobrze znanym twarzom i daje im szanse na pokazanie się z innej strony. Gdy do tego dołożymy sprawną reżyserię, umiejętnie pociągnięte wątki poboczne i urocze tła, dostajemy dobrze napisany, przepełniony brytyjskim akcentem, często niespodziewanie zabawny serial, który niemal sam się ogląda.

Szczególnie jednak polecam ten serial dla miłośników The Crown. Nie z powodu stylistycznego podobieństwa czy fabularnych powiązań, lecz dla nagrodzonej Złotym Globem Olivii Colman, która także i w tym roku (za sprawą Faworyty) udowodniła, że bez żadnego problemu odnajdzie się w roli Królowej Elżbiety II. Tak samo jak doktor Greg House odnalazł się w roli najgroźniejszego handlarza bronią w Europie. (Poleca Martin Reszkie)


10. “Bracia Lumière” (2016) – reż. Thierry Frémaux

Zapytacie: po co oglądać filmy sprzed niemal 125 lat zmontowane w jeden długi cykl okraszony komentarzem “leśnego dziadka” z Cannes, skoro każdy z nich można osobno i legalnie włączyć na Youtube? No właśnie dla tego komentarza. Thierry Frémaux, dyrektor Instytutu Braci Lumière oraz festiwalu w Cannes, prezentuje początki kinematografii w odrestaurowanej, dostosowanej do współczesnych możliwości operatorskich, wersji, omawiając kulisy ich produkcji oraz samej “akcji” w sposób anegdotyczny i przepełniony urokiem głosu osoby zafascynowanej odkryciami pionierów z Lyonu.

Przeczytaj również:  „Civil War” – Czy tak wygląda przyszłość USA?

Produkcji tej nie można wszak odmówić duszy, która w odpowiednich warunkach psychoklimatycznych jest w stanie posiąść nawet tych najbardziej sceptycznie nastawionych wobec kina niemego. Nieco gorzej radzi sobie z kontekstem historycznym, ale nie taki był też jej cel – historią zajmują się dokumentaliści, natomiast Frémaux odkrył na nowo magię drzemiącą w pierwszych filmowych ujęciach. (Poleca Tomasz Małecki)


11. “Dom zły” (2009) – reż. Wojtek Smarzowski

Wszystko wskazuje na to, że Wojtek Smarzowski nie uważał na lekcjach polskiego, gdy planowo przerabiać miał polski renesans, i nie wziął sobie do serca wersów chwalącego rodzimą wieś Jana Kochanowskiego. Reżyser „Kleru” od początku starał się przekonać swojego widza, że to właśnie na prowincji najłatwiej o dostrzeżenie zła, którym, według Smarzola, człowiek przesiąknięty jest do szpiku kości. Pięć lat po „Weselu” i dwa lata przed „Różą” światło dzienne ujrzała jego najbardziej dojmująca rozprawa o ludzkiej naturze: boleśnie brutalny i naturalistyczny „Dom Zły”.

Wpadający do stojącej samotnie chałupy po ugryzieniu przez psa Edward Środoń nie wie jeszcze, że ta impulsywna decyzja będzie najgorszą w jego dotychczasowym życiu. Cztery lata później, w akompaniamencie tłumu policjantów i prokuratora, grany przez Arkadiusza Jakubika protagonista powraca na miejsce felernych wydarzeń i po raz kolejny wraca myślami do tego, co wydarzyło się tamtej nocy. Wypowiedziane przez prowadzącego śledztwo funkcjonariusza słowa: „prawdy nie ma” to idealne podsumowanie tego przywodzącego na myśl „Rashomon” Akiry Kurosawy splotu scen z dwóch odmiennych planów czasowych. Granica pomiędzy rzeczywistością i fikcją zaciera się gdzieś pomiędzy bolesnymi wspomnieniami i wymuszonymi zeznaniami, a odpowiedzi na nurtujące pytania utonęły gdzieś w odmętach wszechobecnej degrengolady i nie są już dostępne dla ciekawskich oczu.

I próżno czekać tutaj na jakiś pozytywny akcent. Jest tylko ludzka chciwość i nieodwracalne skutki impulsywnych decyzji. Odpychający i chaotyczny styl Smarzowskiego jest tutaj celny jak nigdzie indziej. Jest po prostu życiowy. (Poleca Michał Piechowski)


12. “Rojst” (1 sezon, 2018) – showrunner Jan Holoubek

Autorski projekt Jana Holoubka na papierze ma wszystko, żeby zainteresować widzów i zyskać powszechną sympatię. Na liście płac figurują ważne dla polskiego kina nazwiska – Andrzej Seweryn, Piotr Fronczewski – czy zdobywający coraz większe uznanie Zofia Wichłacz i Dawid Ogrodnik. Projekt reklamowany był obłędnym teledyskiem do coveru piosenki Izabeli Trojanowskiej, tym razem wykonanym przez Monikę Brodkę.

Tymczasem sama premiera podzieliła widzów. Jedni zachwycali się stroną wizualną, klimatem późnego PRL-u, czy interesującą intrygą kryminalną, inni zżymali się na powtarzalność i lęk przed wyjściem poza schematy produkcji spod znaku “whodunnit”.

Niezależnie od opinii innych, warto zapoznać się z pięcioodcinkową propozycją odchodzącej platformy streamingowej i razem z bohaterami przekonać się, kto stoi za morderstwem lokalnego aparatczyka i prostytutki, z którą przyszło mu spółkować w lesie.


13. “Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj” (2008) – reż. Martin McDonagh

Niewielu mamy obecnie reżyserów pióra, lecz nawet w tym dość elitarnym gronie Martin McDonagh wychodzi przed szereg. Filmy Irlandczyka to przede wszystkim doskonale przemyślane pod kątem scenopisarskim dramaty, w których intryga, jako główne narzędzie dramaturgiczne, jest mozolnie konstruowana już od pierwszego ujęcia. Perłę w jego koronie stanowi natomiast In Bruges (Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj), utożsamiane zazwyczaj z zawoalowaną alegorią męki czyśćcowej.

McDonagh bezbłędnie lawiruje tu na granicy metaforyki a dosłowności, przepuszczając belgijskie przygody dwóch brytyjskich płatnych zabójców (Colin Farrell i Brendan Gleeson) przez mechanizm winy i odkupienia. To paradoksalnie najbardziej literackie i chętnie kłaniające się estetyce kryminału oraz czarnej komedii dzieło w dorobku McDonagha przeszło jednak bez większego echa w polskich kinach w roku 2008 – głównie ze względu na raczej nietrafioną, tandetną kampanię promocyjną dystrybutora. I jeśli do czegoś Showmax może się jeszcze przydać, to właśnie do ponownego odkrycia tego nieco zapomnianego diamentu. (Poleca Tomasz Małecki)


14. “Ulice w ogniu” (1984) – reż. Walter Hill

W wielu kręgach twórczość Waltera Hilla nie jest doceniana, a przecież gdyby nie jego “The Driver” (1978), to później nie mielibyśmy filmu Nicolasa Winding Refna o podobnym tytule. Nakręcone sześć lat później Ulice w ogniu może i nie są aż tak inspirujące dla kolejnych twórców, niemniej jednak prezentują estetykę pojawiającą się po częstokroć w wielu innych produkcjach.­

Neonowe światła, retro-futuryzm, pulsująca muzyka, unosząca się nad tym wszystkim aura kiczu – propozycja Hilla powinna spodobać się każdemu, kto uwielbia ejtisowe gatunkowce, nie boi się maczystowskich bohaterów i lubi spędzać czas na oglądaniu filmów, które przede wszystkim oferują rozrywkę. Dodatkową zachętą powinna być możliwość obejrzenia Willema Defoe w jednej z jego pierwszych ról. (Poleca Marcin Kempisty)

Oczywiście nie są to wszystkie produkcje, które są warte zobaczenia, ale przynajmniej pewna pula pozwalająca wam wypełnić resztkę wolnych, świątecznych dni, a także zimne, styczniowe wieczory. Jednocześnie żywimy nadzieje, że Showmax będzie jedynie wyjątkiem i do Polski będą przychodzić nowi potentaci rynków streamingowych, a nie od nas uciekać. Chcemy zakończyć ten tekst pozytywnie, ważnymi w tym okresie życzeniami, płynącymi prosto z serca od całej naszej redakcji:

Wesołych świąt!

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.