Advertisement
Recenzje

“W deszczowy dzień w Nowym Jorku”, czyli paracaprowskie wyznania nihilistycznego studenta kulturoznawstwa [RECENZJA]

Maciej Kędziora

Nowy Jork. Miasto tętniące życiem, pełne niespełnionych marzeń, niedopałków papierosów, drogich sklepów i poszukujących sensu życia absolwentów college’u. Rodzinny raj Gatsby’ego Wellesa, bogatego studenta na peryferiach, wracającego na weekend do NYC by pokazać swojej dziewczynie, początkującej dziennikarce z Arizony, Ashleigh ukryte w gąszczu ulic perły. To miasto jednak szybko odbiera, co dało, toteż los decyduje się rozdzielić dwóch zakochanych, którzy w gąszczu pseudointelektualnego zbioru nazwisk, tanich literackich odniesień i strugach padającego deszczu będą musieli przeżyć tu noc.

Pozornie punkt wyjście nie wydaje się zły. Ot, dwójka młodych, inteligentnych (by nie powiedzieć przeintelektualizowanych) studentów próbuje odnaleźć swoje miejsce w jednym z najciekawszych miast na świecie. Ba, za kamerą stoi człowiek, który przez wiele lat oddychał smogiem Nowego Jorku, a na ulicach można było usłyszeć jego chimeryczny głos malkontenta, gdy wylewał strumienie świadomości w trakcie swoich ironicznych monologów. Problem w tym, że zarówno NYC – jak i czasy – zdążyły się zmienić. Tylko Woody Allen pozostał ten sam. Choć i on jakby bardziej stetryczały, mniej zabawny, a bardziej nienawistny i zacofany.


Zobacz również: Wywiad z Tracy Edwards

Nazwać pierwszą połowę, składającą się głównie z wewnętrznych monologów Gatsby’ego (którego trzydzieści lat temu z całą pewnością zagrałby sam reżyser), oraz podbojów Ashleigh w światku art-housowego Hollywood, bełkotem to jakby nie powiedzieć nic. Z głośników zalewają nas co kolejne nazwiska wybitnych literatów, filmowców i krytyków, a my, intelektualni widzowie, powinniśmy zaśmiewać się z każdego nawiązania, tylko po to by podkreślić, że rzeczywiście je wyłapaliśmy. Problem w tym, że są to zwykłe cytaty dla cytatów, nie wnoszące niczego ciekawego czy też intrygującego do całej opowieści.

Choć istne mauzolea modernistycznych artystów są zmorą wywodów Gatsby’ego (katowanych niemiłosiernie przez nieudolnie pozującego na Allena Timothée Chalameta), to jeszcze gorzej wypada wątek Ashleigh. Oprócz tego, że od pierwszej sceny wychodzi tutaj szowinizm reżysera kreującego ją na średnio inteligentną, czkającą, mimotyczną trzpiotkę, robiącą karierę w oparciu jedynie o swój wygląd zewnętrzny, to dodatkowo jej historia jest całkowicie nijaka. Kwaśną wiśnią na tym okropnym torcie jest jej wątek z bohaterem granym przez Diego Lunę, w którym to Allen niczym łopatą podaje nam swoją teorię o tym, jak kobiety robią karierę w Hollywood, bo, cytując samą protagonistkę, “Każda jej znajoma by tak zrobiła”. Od tej chwili jej iście dolasowskie perypetie z gwiazdami ekranu staną się nie tylko nudne, ale i skrajnie niesmaczne.

Przeczytaj również:  „Ukryta sieć” – Nie mów nikomu, czyli znakomity polski thriller [RECENZJA]

Wtedy pojawia się ona. Synonim zwiewności całej produkcji, postać jakby wyciągnięta żywcem z złotej ery Hollywood, która zamiast trafić na kolejną sekwencję w filmie Franka Capry, weszła na plan “W deszczowy dzień w Nowym Jorku”. Shannon jest wszystkim, za co kocham pierwsze filmy Allena, łączy sarkazm z empatią, szczerość z ironią i, wreszcie, jest zabójczo inteligentna. Dodatkowo Selena Gomez, niczym Diane Keaton w “Annie Hall” wyzwala w swoim partnerze ukryte pokłady luzu – bo o ile do momentu jej ekranowego wprowadzania Chalamet zaliczał najgorszy występ w swojej karierze, o tyle od chwili spotkania na planie szkolnej etiudy, w jego oczach pojawił się wreszcie ten znany chociażby z “Lady Bird” błysk w oku, a on sam znów zaczął porywać swoją grą, mimo przyjętej neurotycznej formy aktorskiej.


Zobacz również: Recenzję “Mid90s”

Druga cześć jest już bardziej polaryzująca. O ile Ashleigh i jej kolejne podboje, całkowicie nużą i wybiją z rytmu, o tyle perypetie Gatsby’ego wciągają, mimo częstego cytowania “O północy w Paryżu”. To też w tych finalnych czterdziestu minutach pojawiają się sceny, które to graniczą z maestrią – chociażby sam finał, czy też rozmowa głównego bohatera z matką. To w tych chwilach Allen wraca do lat świetności, kiedy to w zamkniętych pomieszczeniach dokonywał cudów narracyjnych, potrafiąc budować napięcie i pisać porywające dialogi.

O tym, że filmy Allena zawsze stały aktorami nie trzeba nikogo przekonywać, ale tym razem czegoś zabrakło. Nie podzielam peanów na temat roli Elle Fanning, choć może wynika to z faktu, że jej rola była napisana w sposób, który bardzo mi przeszkadzał. Chalamet, do momentu przemiany aktorskiej, zalicza jeden z najgorszych występów w swojej karierze. Z głównego tria najlepiej wypada Selena Gomez, wygrywając swoją szczerością i urokiem osobistym.

Przeczytaj również:  „Lęk” – Nie bójmy się bać, czyli genialny duet Cielecka–Nieradkiewicz [RECENZJA]

Średniego castingu nie ratuje również drugi plan. Jude Law kontynuuje niezrozumiały dobór krótkich epizodów, które coraz częściej nie przynoszą mu chluby, Liev Schriber wydaje się bardziej być zmęczonym niż grać zmęczonego, a Diego Luna, choć niewątpliwie szarmancki, nie ma przestrzeni do rozwinięcia skrzydeł. Najlepiej bezsprzecznie wypada w swojej epizodycznej roli Cherry Jones, łącząc empatię, ze swoim chłodnym, przeszywającym spojrzeniem.


Zobacz również: Zestawienie najlepszych filmów z Nowych Horyzontów

“W deszczowy dzień Nowym Jorku” pełen jest równie tanich odniesień co imię głównego bohatera. Te irytujące próby udowodnienia widzowi, że Allen czyta dużo książek i widział jeszcze więcej filmów są równie zgubne co w przypadku “Truposzy nie umierają” Jima Jarmuscha. Bo choć każdy z nas czasem lubi się pławić w swoim wysoce kulturowym życiu i obcowaniu ze sztuką, we wszystkim należy znaleźć umiar. Którego tutaj brak, bo chwilami mamy poczucie, że – zamiast oglądać film – czytamy słownik autorów XX wieku. Jak gdyby reżyser, mimo wspominania o nim, nigdy nie wyciągnął wniosków z lektury Ortegi y Gassetta.

Finalnie “W deszczowy dzień w Nowym Jorku” mogło pozostać w kinematograficznym limbo nie tylko ze względów etycznych, ale również filmowych. Nie ma tu nic ciekawego, a obserwacje Allena są równie przestarzałe, co sposoby spisywania wywiadów przez Ashleigh (która skądinąd musi mieć dobrą pamięć, ani razu nie wyjmując dyktafonu). Przez całą historię przewija się tutaj ta nostalgia, do czasów minionych – i złotych filmów młodości reżysera. Problem w tym, że ironiczny błysk Allena chyba też już należy do przeszłości.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.