“One Night in Miami”, czyli aktorskie tour de force [RECENZJA]
Kiedy Kemp Powers odkrył, że po słynnym zwycięstwie Cassiusa Claya nad Sonnym Listonem 25 lutego 1964 roku spotkał się on z Malcolmem X, Samem Cookiem i Jimem Brownem, zdecydował się dopisać do tego, uwiecznionego fotografią, spotkania dialogi. Wypełnić zdjęcie historią – zmyśloną, acz popartą faktami. Stworzyć z 25 lutego punkt odniesienia, a właściwie punkt zwrotny w życiu każdego z czterech bohaterów.
Sztuka, wystawiona w Los Angeles po raz pierwszy w roku 2013 zamykała główną czwórkę na przestrzeni hotelowego pokoju Hampton House (jednego z niewielu moteli, w którym w czasach segregacji rasowej mógł zatrzymać się Cassius Clay po swoim zwycięstwie), gdzie w trakcie 90 minut rozmawiali oni, debatowali, różnili się nad obieranymi życiowymi ścieżkami. Klaustrofobia miejsca, ograniczona przestrzenią sceny teatralnej, miała przenosić widzów w świat długich monologów, kierunków walki z rasizmem, gdzie zbieżne, acz różne poglądy ścierały się w poszukiwaniu kompromisów. Gdy autor dostał propozycję przeniesienia swojego dramatu na ekran, zdecydował się – wraz z reżyserką, Reginą King – by dopisać do scen w pokoju prolog i epilog.
One Night in Miami rozpoczyna się od czterech krótkich szkiców: Cassius Clay, rozkojarzony w trakcie walki na Wembley, prawie przegrywa pojedynek; Sam Cooke zostaje bardzo chłodno przyjęty w trakcie swojego występu w Copacabanie; Jim Brown, odwiedzając swojego sąsiada, nie zostaje wpuszczony do środka ze względu na kolor skóry; a Malcolm X stoi przed decyzją o opuszczeniu Narodu Islamu (Nation of Islam). Każdy z nich mierzy się z własnym kryzysem i wizją podjęcia konkretnych kroków, które odmienią ich karierę. Momentem, w którym – w ramach filmowej narracji – zdecydują się podążać tą, a nie inną drogą, będzie wieczór celebrujący mistrzowski pas zdobyty przez Cassiusa.
Wszystko jednak zmierza do rdzenia fabuły znanego już z tytułu – do owianej tajemnicą nocy spędzonej przez czterech panów wewnątrz Hampton. Nocy zaadaptowanej przez Powersa z teatralno-monologowej, na bardziej dynamiczną, wypełniającą nie tylko sam pokój wynajęty przez Malcolma X, ale również całą przestrzeń otaczającą bohaterów. Niezależnie jednak od formy inscenizacyjnej – czy to filmowej czy to teatralnej – One Night in Miami to przede wszystkim znakomicie napisana historia.
Regina King skupia się na emocjach – wątpliwościach Cassiusa przed konwersją na islam, strachem i miłością do rodziny Malcolma X, wrażliwością społeczną Sama Cooke’a i irytacją Jima Browna. Istotą prologu było wprowadzenie postaci jako symboli. Systemowo są oni zmuszani do przyjmowania w świecie zewnętrznym konkretnych masek – i ukazanie ich prawdziwej, wolnej od gry pozorów (którą Clay zrównuje w rozmowie z Malcolmem z wrestlingiem) strony, gdy są między sobą; wreszcie mogą być szczerzy.
Szczerość nie przychodzi jednak łatwo. Początkowo każdy mija się z aspiracjami co do wieczoru – organizator spotkania, Malcolm X, nie poinformował ich, że nie będzie to huczna, acz bardzo prywatna celebracja zwycięstwa Claya, okraszona jedzeniem waniliowych lodów. Nagłe wyciszenie ich życia, brak huku oklasków, tłumów gapiów powoduje, że w bardzo innym niż zazwyczaj świecie, zaczynają oni inaczej reagować. Brak możliwości ukrycia się w drugim rogu baru zmusza ich do wzajemnych tarć, a zarazem mierzenia się ze sobą i własnymi ścieżkami życiowymi.
Właśnie sceny konfrontacji, stopniowo narastających i ujawniających się wraz z tokiem fabuły zaczynają nas najbardziej fascynować. Zwłaszcza na linii tych, których Regina King ustawia na pozornie dwóch biegunach – Sama Cooke’a i Malcolma X. Pierwszy zarzuca drugiemu granie Cassiusem Clayem (który po konwersji na islam przyjmie imię Muhammad Ali) dla własnych celów, drugi oskarża pierwszego o ignorancję wobec problemu segregacji rasowej, zaprzedanie własnych wartości, brak odpowiedzialności społecznej. Rozpiętość argumentów i pieczołowita próba, by żadna ze stron nie została zwycięską ze względów scenariuszowych – a ze względu na nasze, widzowskie przekonania – imponuje. Regina King pozostawia nam dowolność, którą stronę w danych sporach obierzemy. Niezależnie jednak, jak wielkie nie wydają się być między nimi różnice, cele wszystkich są zbieżne, a polemiki wynikają jedynie z przyjacielskiej chęci doradczej.
Ekspozycją tych pozytywnych uczuć jest opowieść Malcolma X o koncercie Sama Cooke’a i jego wykonie piosenki Chain Gang (jak wskazują znawcy jego twórczości: jednej z pierwszych, w których pojawił się wątek społeczny – którego brak zarzucał mu Malcolm). Kiedy przenosimy się z kamerą do Bostonu, gdzie tłum czeka na Cooke’a – a ten sabotowany przez poprzedzającego jego występ Jackiego Wilsona, który odetnie mu prąd, nie może zagrać koncertu, nie spodziewamy się niczego wielkiego. Aż wreszcie, Cooke decyduje się na zaśpiewanie a cappella. Powolna budowa tej sceny, narastająca niczym kolejne takty utworu, wraz z każdym pohukiwaniem (osią narracyjną piosenki) stopniowo przeszywa nas dreszczami, by wreszcie usłyszeć piękny głos Lesliego Odoma Jr. i przenieść się w trans muzyczny, potęgowany kolejnymi pohukiwaniami widowni. Regina King, lokując całą moc przemowy Malcolma X w wiarygodności inscenizacji sceny koncertu, podjęła ryzyko, które jednak w pełni się opłaciło. Chain Gang w filmie przemienia się w trans, a jeden z największych hitów w karierze muzyka, zostaje wyniesiony do utworu, którego moc poraża i wzrusza (tak jak samego, stojącego tuż koło wyjścia i słyszącego li tylko rytmiczny huk Malcolma).
Teatralny rodowód filmu Reginy King spowodował, że kluczowym (podobnie jak w innym filmie sezonu oscarowego Ma Rainey: Matce bluesa) aspektem filmu jest gra aktorska. I choć zarówno Aldis Hodge jako Jim Brown, jak i Eli Goore wcielający się w rolę Claya znakomicie kreują swoich bohaterów, to jednak przestrzeń One Night in Miami – może ze względu na najbardziej interesującą relację i spory między dwójką – należy zarówno do Lesliego Odoma Jr. (Sama Cooke’a) jak i Kingsleya Ben-Adira, ekranowego Malcolma X’a.
Odom Jr. nie tylko mistrzowsko imituje głos Cooke’a, w pełni trafiając w jego tembr głosu, ale przede wszystkim tworzy postać, której maska schodzi, nawet w najbliższym gronie, najdłużej. Skrupulatne i powolne budowanie postawy Sama ze strapionymi oczamj, kryjącego się często za szelmowskim uśmiechem, powoduje, że gdy wreszcie słowami Malcolma wbita zostaje mu szpila przebijająca zewnętrzną skorupę, a Odom ukazuje drugą twarz Cooke’a, zaczynamy w pełni wierzyć w jego kreację. Pojedyncza scena wyciągnięcia notatek do piosenki, którą pisze i która ma odmienić jego los jako wokalisty, staje się momentem granicznym również w roli aktorskiej, a Odom, dotychczas epatujący pewnością siebie, zaczyna pokazywać kruchość, która w jego bohaterze drzemie.
Jeszcze trudniejsze zadanie miał Kingsley Ben-Adir. Walczył nie tylko z ikoną Malcolma X, ale również kultową, nominowaną do Oscara rolą Denzela Washingtona w filmie Spike’a Lee. Jak sam podkreślał, próbował odseparować od siebie myśli o kreacji Washingtona, by nie tworzyć niczego na jego podobieństwo. I faktycznie – w kinie mamy dwóch znakomitych, uzupełniających się, acz całkowicie osobnych Malcolmów. Ten Ben-Adira staje się bardziej prywatną, by nie powiedzieć rodzinną twarzą X, mierzącego się z rozterkami, tęskniącego za dziećmi. Zresztą, co często podkreślane, a w przypadku postaci Malcolma X zasadnicze (ze względu na mentorską relację między nim a Clayem), Ben-Adir potrafił emocjonalnie ustawić się również po stronie wcielającego się w pięściarza Eli Goore’a – sam przez wiele miesięcy trenował niegdyś do roli Muhammada Ali; niestety projekt Anga Lee upadł z powodu braku środków.
One Night in Miami to nie tylko znakomite kreacje aktorskie czy inscenizacje przestrzeni, ale i wyczucie, tak wizualne, jak również muzyczne. Nie powinno to jednak dziwić – za muzykę, poza rzecz jasna utworami Sama Cooke’a i kluczowym dla fabuły Blowin’ in the Wind Dylana, odpowiada wieloletni współpracownik Spike’a Lee Terence Blanchard. To zresztą nie pierwszy raz kiedy musi komponować muzykę pod film przedstawiający postać Malcolma X – to on stworzył znakomitą ścieżkę dźwiękową do kultowego biopicu wspomnianego Lee.
Tworząc opowieść z muzyką Sama Cooke’a, nie sposób nie wykorzystać utworu, będącego jednym z najważniejszych protest songów w historii muzyki. „A Change is Gonna Come” w filmie Reginy King staje się emocjonalną strzelbą Czechowa, pojawia się w naszych myślach już w chwili, gdy na ekranie widzimy Cooke’a i towarzyszy nam przez cały seans. Każda chwila, gdy Cooke zaczyna coś nucić, przez chwilę sprowadzała mnie na tory myślenia – czy to już teraz? Aż wreszcie, pod sam koniec, gdy wydaje się, że nie wybrzmią już słowa „I was born by the river”, po raz pierwszy w tym sezonie oscarowym mogłem doświadczyć magii kina.
Odtworzone studio Tonight Show with Jimmy Carson oklaski widowni, zbliżenie na twarz Lesliego Odoma Jr. i nagłe uderzenie. Moc pierwszego zdania, tak kluczowa w kontekście kultowego utworu, przeszywające dreszcze i transowe przeniesienie do innej rzeczywistości. Zamknięty w telewizyjnym zbliżeniu Odom Jr. rozkłada ręce i staje się na trzydzieści sekund Samem Cookiem. Padają tylko trzy zdania, zwieńczone „Change is gonna come”, później w takt utworu przeniesiemy się do pozostałej trójki bohaterów, ale w tych 45 ekranowych sekundach kryje się najważniejsza sekwencja całości.
Regina King wykorzystując moc kina, przywraca nam scenę straconą w archiwach amerykańskiej telewizji. Nie wiadomo, gdzie znajduje się zapis faktycznego występu Cooke’a u Carsona, pierwszego publicznego wykonania „Change is Gonna Come”. Teraz za sprawą One Night in Miami, perfekcyjnego, uduchowionego Odoma Jr. (jak on pięknie transformuje się scenicznie z każdym zdaniem, upewniając się, niczym Cooke, który przecież pierwszy raz wtenczas wykonywał „Change…”, o sile tego utworu), idealnej inscenizacji i porażającego głosu mamy namiastkę tego magicznego momentu. Scenę, którą możemy (do czego zresztą się z ogromną przyjemnością przyznaję) zapętlać na okrągło. Scenę, która już nigdy nie zginie w archiwach.
Dzieło King, wpisujące się w nurt filmów podejmujących temat rasizmu, braku zmian, które, za piosenką Sama Cooke’a, miały nadejść, jest jednym z najciekawszych, najlepiej napisanych, zagranych i zainscenizowanych filmów tego roku. I mam nadzieję, że mimo jedynie trzech nominacji pojawi się na waszym filmowym radarze, bo zdecydowanie warto go zobaczyć.