“Status związku” albo my dinners with Rosamund Pike and Chris O’Dowd [RECENZJA]


Restauracyjny stolik przypomina bitewne pole. Z jednej strony barykady stoi opustoszały kufel piwa, z drugiej kieliszek wina, dający złudną nadzieję, że magiczny trunek pozwoli przeżyć następne dziesięć minut. Gdzieś na skraju leży poplamiona gazeta, z jeszcze niedokończoną codzienną krzyżówką (kto bowiem umiałby w takim stanie odpowiedzieć na pytanie o prowodyra końca mariażu Wielkiej Brytanii z Unią Europejską), a na pustym krześle znajduje się wypełniona po brzegi torba, w której zawodowe papiery mieszają się z zakupami na kolację dla dzieci. Ponad tymi rekwizytami teatru życia, odbywa się cotygodniowa rozgrzewka przed terapią; małżeński, intelektualny ping-pong, gdzie wyrzuty łączą się z zarzutami, szydera z ironią, a utracone uczucie z rozżaleniem. Pytanie tylko, czy z tego starcia ktokolwiek może (i czy w ogóle powinien) wyjść zwycięsko?
Choć w każdym odcinku obserwujemy Louise i Toma na parę minut przed kolejną sesją, która ma uratować ich małżeństwo, mamy poczucie, że to my – nie pani doktor – oglądamy najważniejszą część ich cotygodniowych spotkań. To w trakcie tych kilku chwil spędzonych w pobliskim barze ustalają plan bitewny na całe spotkanie, a także wchodzą w spór, który bez cienia wątpliwości przeniesie się na terapeutyczną kozetkę. Wtedy też ujawnią się ich największe lęki związane z przyszłością – czasem będą oni myśleli, że nic ich już nie łączy, czasem w głębi serca poczują niewymowny żal, że w ich dobrej (dalekiej od perfekcji, ale przecież perfekcja nie ma prawa istnienia) relacji coś pękło. Pytanie tylko czemu do tego doszło i czy na pewno winna wszystkiemu jest zdrada Louise? (w końcu “wina często leży po dwóch stronach”)
Zobacz również: “Tyrel” – Nie jestem twoim murzynem [RECENZJA]


Jako widzowie mamy często poczucie, że to my jesteśmy terapeutami małżeństwa. Że to przed nami piorą swoje największe brudy, próbując przy tym odnaleźć wspólny język. Poruszają przy tym przeróżne tematy – od nieudanego współżycia małżeńskiego, które prysło gdy Tom zamiast spędzić romantyczne pięć minut, wybrał lekturę Marcela Prousta, przez debatę na temat Brexitu, aż do cen męskich bokserek, które drastycznie wzrosły w ostatnimi czasy (dziesięć funtów za parę!). Nie powinno nas to dziwić – po 15 latach razem nie ma dla nich przecież tematów tabu, nie ma między nimi żadnych sekretów. Pytanie tylko czy przez to wyzbycie z wyjątkowości i przyzwyczajenie, nie ma też już między nimi żadnego uczucia?
Pierwszy odcinek nie traktuje nas łagodnie – wrzuca nas w środek akcji, tuż przed pierwszą sesją. Początkowo może nam się nawet zdawać, że oglądamy nieudaną randkę. Dopiero z czasem zaczynamy łączyć skrawki historii, a pojedyncze fakty, rzucone przez bohaterów mimochodem, zaczną składać się w puzzle całego związku. Każdy szczegół, pozornie nawet najbardziej błahy, okazuje się tu często kluczowy dla całej historii. Nick Hornby nie prowadzi widza za rękę, wymagając od niego by nadążał za narracją, często przesiąkniętą nawiązaniami kulturalnymi, grami słownymi; pozwalając sobie na większą dezynwolturę dialogową niż Linklater w “Before”.
Zobacz również: Recenzję dokumentu “Cała przyjemność po stronie kobiet”
Udało mu się osiągnąć efekt tak kluczowy przy minimalistycznych produkcjach tego pokroju – wrażenie improwizowania wszystkich dialogów. Z jednej strony mamy poczucie, że oglądamy wymyślaną na poczekaniu rozmowę miedzy Tomem i Louise, z drugiej strony jest ona zbyt perfekcyjna, by mogła taka być. Hornby spełnia tym samym sen każdego inteligenta o wyglądzie zaciętego związkowego dyskursu, bo serialowe małżeństwo jest mieszanką relacji Sartre’a i De Bouvenir oraz Jesse’ego i Celine. Jako widzowie słuchamy ich rozmów zauroczeni, zafascynowani ich postaciami, a także przerażeni, bo pewne wnioski do jakich wspólnie dochodzą i konkluzje jakie wysnuwają, nie napawają optymizmem.


Status związku jest genialny przede wszystkim dzięki dwójce znakomicie dobranych do siebie aktorów. Zarówno Rosamund Pike jak i Chris O’Dowd zdają się świetnie rozumieć położenie swoich bohaterów. Ona – idealny przykład współczesnej every woman, utrzymującej całą rodzinę, w wolnych chwilach zajmującej się domem. On – bezrobotny krytyk muzyczny, w wolnych chwilach załamujący ręce nad swoją sytuacją i tłumaczący dzieciom, czemu Bob Dylan jest Judaszem. Nie ma w ich grze ani chwili fałszu, ani momentu zająknięcia czy grymasu na twarzy. Pike jest w swoich wypowiedziach frywolna i do bólu ironiczna, próbując tym samym przykryć poczucie winy jakie narasta w Louise. O’Dowd, jak to on, jest całkowicie zagubiony we współczesnym świecie i nie wie czego od niego oczekuje – a co dopiero, czego oczekuje od swojego małżeństwa.
Tworzą oni jeden z najlepszych serialowych duetów ostatnich lat, aż chciałoby się dosiąść do ich stolika z własnym kuflem Portera i zapytać czy można dołączyć się do ich dyskusji.
Zobacz również: Camping opowiadający o filmie “Burleska”
Pod koniec każdego odcinka przed naszym nosem zamykane są drzwi gabinetu. Z jednej strony bardzo chcielibyśmy poznać co w tym tygodniu wydarzy się po drugiej stronie złotej klamki, z drugiej jest coś perwersyjnego w tym trzymaniu widza w niepewności, czy w następnym odcinku bohaterowie w ogóle wspomną o czym rozmawiali u doktor Kenyon. Stephen Frears dokładnie wiedział co chce osiągnąć tak krótkim metrażem każdego epizodu – rozbudzić nasz apetyt na więcej, zarazem pozostawiając nas z niedosytem. Ta opowieść nie ma przecież klamry, zostajemy wrzuceni w środek związku pogrążonego w kryzysie, opuszczamy go w innym miejscu, w innej sytuacji, ale bez pewności, co stanie się z tą relacją. Przecież nawet Tom i Louise nie mogą być tego pewni.


Nie pamiętam kiedy ostatnio tak bardzo chciałem pozostać w czyimś świecie jak w przypadku Statusu związku. Nawet nie po to by poznać jak dalej potoczy się historia bohaterów, tę część lepiej by owiała zasłona niepewności, ale po to by jeszcze na chwilę zanurzyć się w ich rozmowie i odpłynąć – tak jak przy seansie My dinner with Andre, tak jak przy spotkaniach z Before Linklatera. Płynnie przeskakiwać z nimi przez przeróżne tematy – od Prousta, do “powięziennego” seksu. Pożyć jeszcze przez chwilę w krainie gdzie idealnie nieidealne związki istnieją – ze świadomością, że to tylko 10-minut, które w tym tempie intelektualnego dyskursu upływa zdumiewająco szybko.
Złośliwy człowiek, mógłby powiedzieć, że serial przez swoją nietypową formę, szybko popada w rutynę i jest wtórny. Ale jeśli tak ma wyglądać rzeczona rutyna, to chyba przestaję się bać nadchodzącej nieuchronnie życiowej stagnacji.