Piotr Dylewski: “Jeśli dajemy widzom 14 seansów jednego filmu dziennie to ludzie będą na niego chodzić. Dlatego, że nie mają innego wyboru”. Rozmawiamy z twórcą “Zgniłych uszu”.


Parę dni po Nowym roku spotykam się z Piotrem w jednej z warszawskich kawiarni i rozmawiamy przez dobre dwie godziny. Ktoś mógłby zapytać czemu dopiero teraz cała rozmowa ukazuje się na Filmawce. Niestety, historia problemów technicznych, długa jak sam wywiad, uniemożliwiła wcześniejszą publikację. Mam nadzieję, że warto było czekać.
W skrócie:
- “Szkoła filmowa jest fajna, ale trzeba mieć świadomość, że wielu rzeczy moglibyśmy się też nauczyć sami wykonując pracę na planie. Bo dopiero tam faktycznie rozwijamy się jako twórca.”
- “Należy pamiętać, że serwisy streamingowe zmieniają realia. Oglądając Netflixa, a co za tym idzie również ambitniejsze kino, mamy znacznie wyższe standardy niż to co często spogląda na nas z billboardów. Widać to po ostatnich Gwiezdnych Wojnach – chcemy czegoś oryginalnego a nie taniego fan service’u i łupanki non stop.”
- “Zgniłe uszy i Eastern wiele by zyskały na obecności Innego Spojrzenia. Podobnie Nic nie ginie. To są filmy, w których każdy z nas mówi naszym własnym głosem. Może nie jesteśmy w stanie mówić tak głośno jak byśmy chcieli, ale próbujemy. A rezygnacja z tego głosu to próba zagłuszenia ważnych prób narracji i debiutów, które często są bardzo ciekawe i niesłusznie pomijane przez selekcję.”
- “Kiedy przetrawilibyśmy Uszy przez azjatycki kontekst kulturowy, to myślę, że mielibyśmy bardzo głośny film.”
Zapraszamy też do naszej recenzji filmu.
Maciej Kędziora: Niech tradycji stanie się zadość. Masz jakieś postanowienia noworoczne?
Piotr Dylewski: Mam wiele, ale jak pokazuje doświadczenie, one zazwyczaj nie wychodzą – dlatego wolę po prostu robić. Piszę, przekuwam pomysły starego roku, pojawia się parę nowych. Planujemy również pokazać Zgniłe uszy na paru zagranicznych festiwalach. Niestety, w przypadku niezależnych filmów, trzeba cały czas działać by one żyły i istniały w świadomości.
Wszedłeś na temat, od którego chciałem rozpocząć. Od premiery “Zgniłych uszu” minęło już ponad pół roku. Czy po tym czasie myślisz że warto być twórcą niezależnego kina? Albo inaczej, czy opłaca się, tak życiowo, tworzyć własne filmy?
Opłaca się, ale należy uważać by nie zostać zaszufladkowanym. Ja też nie jestem całkowicie niezależnym twórcą, skończyłem trzy lata szkoły filmowej (w Katowicach – przyp. red). Oczywiście – zrobiłem mój debiut niezależnie, ale nie oznacza to, że chcę być niezależnym reżyserem do końca życia. Nie myślę tu jednak o wymiarze artystycznym, tam zawsze będę zależny jedynie od siebie, ale chciałbym robić i mieć możliwość kręcenia produkcji z większym budżetem.
Boję się szufladki “człowiek, który robi filmy sam”. Przecież mój film, choć zrobiony samemu, się broni. On nawet nie wygląda jak film, który dotychczas był określany jako “niezależny”.
Teoria a praktyka
Oboje wiemy, że większość etiud produkowanych w szkołach filmowych wymaga wkładu własnego zarówno reżyserów jak i realizatorów obrazu. Czy te parę lat spędzonych na WRiTV nauczyło Cię szacunku do budżetu i ostrożniejszego podejścia do wydatków?
Na pewno tak. Każda etiuda to de facto mały, niezależny film. Choć każdy pomysł jest akceptowany przez wykładowców – w celu uzyskania funduszy od szkoły – to zazwyczaj jest to jedynie składowa budżetu, około 50%. Dlatego też realizacja filmu niezależnego po szkole wydaje się czymś idealnym – bowiem jesteśmy na to już przygotowani. Przy Uszach musiałem wszystko załatwiać, ale pomogła mi siła rozpędu, którą uzyskałem dzięki doświadczeniom na filmówce.
Nauczyłem się tam czego nie robić żeby się nie wywalić. Jest nawet taka zasada, że trzeba zrobić jedną złą etiudę by wyciągnąć z tego nauczkę. Chociażby prostą informację, że nie zrobisz wielkiego kina historycznego za budżet pierwszoroczny. I kiedy nauczysz się wartości filmowego pieniądza, jesteś w stanie sam zrobić film.
Jak w twoim podejściu, jako reżysera, wyglądał przeskok z planu etiudy studenckiej na plan twojego fabularnego, długometrażowego debiutu? Czy pojawiła się jakaś presja?
Różnice są bardzo odczuwalne. Gdybym teraz planował produkcję Zgniłych uszu to wiedziałbym że 10 dni planu zdjęciowego pod rząd to jest zły pomysł. Po tygodniu pracy zaczęliśmy odczuwać zmęczenie i zaczynało być ciężko.
W przypadku dłuższych metraży też trzeba przestawić się na inny sposób opowiadania historii. Choć i tak Uszy są zbudowane na poszczególnych sekwencjach i mniejszych wątkach. Trzeba sobie uświadomić, że przemiana bohatera nie nadejdzie w trakcie 10 minut a pełnej godziny i w ten sposób budować całą historię. Jednocześnie pamiętając by cały ekranowy czas zagospodarować; pozbyć się dłużyzn (choć oczywiście w zależności jakiego typu narrację prowadzimy) i przeprowadzić wszystko w szybkim tempie.
Nieprawdą jest, że można to przyrównać do stworzenia trzech etiud i połączenia w jedność, to jest zupełnie inna forma.
O obecnej dekadzie mówi się, że debiutami i debiutantkami/debiutantami stoi – od Córek Dancingu, przez Wieżę. Jasny dzień do Cichej nocy. Często jednak, po głośnym debiucie echo o twórcy zanika. Skąd biorą się w takim razie problemy docenionych na festiwalach twórców z zebraniem funduszy na kolejne filmy?
Ze struktury rynku. Zadebiutować jest łatwiej, ale po nawet dobrym debiucie, trzeba ustawić się w długiej kolejce i poczekać na swoją kolej. W naszych realiach filmy kręci się raz na parę lat. To też jest bolączka – gdy jeździsz po festiwalach ze swoją pierwszą produkcją już myślisz o kolejnych i o powrocie na plan. Problem w tym, że rynkowej maszyny nie przyspieszysz. Z jednej strony producenci witają cię z otwartymi rękoma i wspomogą w realizacji kolejnych dzieł, ale musisz poczekać aż poprzedni rzut debiutantów ukończy swoje kontynuacje.
Może trzeba pomyśleć o lepszej promocji debiutów za granicami naszego kraju. Wydaje się, że nadal za mało nowości, w szczególności pierwszych filmów, wypływa poza Polskę i jest tam o nich głośno.
Choć to też się zmienia powoli. W tym roku zobaczymy debiut Małgorzaty Szumowskiej w produkcji anglojęzycznej, za granicą kręci też Jan Komasa (miał nawet parę lat temu pitching Killing Joke w LA). Czy myślisz, że ten trend polskich twórców z granicą będzie się utrzymywał?
Szczerze? Nie wiem. Byłem kiedyś na bardzo ciekawym spotkaniu w trakcie Camerimage, prowadzonym przez łowców talentów z całego świata. Powiedzieli, że przede wszystkim muszą poznać reżysera i się w nim zakochać, kupić jego artystyczną wizję.
Trzeba pamiętać też, że konkurujemy w swoich opowieściach z młodszymi często od nas twórcami z Białorusi, Ukrainy, równie mocno, jeśli nie bardziej, spragnionymi kręcenia jak najlepszych dzieł.
Musi pojawić się polski twórca, który po debiucie wyjedzie i osiągnie sukces za granicą. Może wówczas zagraniczni producenci odważą się sięgać częściej i chętniej po młodych reżyserów z naszego kraju.
Swoją drogą, co rozumiesz przez zwrot “młody polski filmowiec”…
…. do czterdziestego roku życia (śmiech)
Za granicą mamy przypadki Dolana, Bałagowa, którzy często przed 25 rokiem życia jeździli z drugimi filmami do Cannes, Komasa też debiutował jak na nasze realia bardzo wcześnie. Stąd głosy, że szkoły filmowe powoli odchodzą do lamusa (z czym nie musimy się zgadzać, obaj chodząc do filmówek). Czy są one jeszcze potrzebne?
Szkoła filmowa jest fajna, ale trzeba mieć świadomość, że wielu rzeczy moglibyśmy się też nauczyć sami wykonując pracę na planie. Bo dopiero tam faktycznie rozwijamy się jako twórca.
Warto obie rzeczy połączyć – teoria jedno, ale korzystać ze wszystkich możliwości praktycznych. Plenery, Film Spring, zgłaszać się do konkursów. Wielu studentów już na pierwszym, drugim roku pisze swoje pierwsze scenariusze i wysyła jako zgłoszenia do projektu “30-tki” Studia Munka. Trzeba się cały czas rozwijać.
Kończyłeś psychologię i teologię. Czy uważasz, w zgodzie ze starą zasadą, że reżyser powinien mieć jakieś wykształcenie poza samą reżyserią? W końcu w twoim debiucie jest wiele z wiedzy, którą zapewne wyciągnąłeś z psychologii.
Przede wszystkim trzeba opowiadać o tym co jest komuś bliskie – i to jest niezaprzeczalny fakt. Nie do wszystkiego trzeba mieć specjalistyczną wiedzę. Najważniejsza jest inteligencja życiowa i wrażliwość.
Istnieje jednak zasada, również mi bliska, że reżyser powinien opowiadać o środowisku, które zna. Hubert Patynowski wygrał zeszłoroczną Gdynię krótkim metrażem osadzonym wśród społeczności w której dojrzewał, którą zna od podszewki.
Wspomniałeś o inteligencji emocjonalnej i opowiadaniu o tym co komuś bliskie. Czy w Polsce właśnie takich historii, o tym co “tu i teraz” nie brakuje? Wszystko osadzone jest albo w przeszłości, albo w wielkich laurkach biograficznych, a w gatunkowej ostateczności, w komediach romantycznych. A przecież i tam często zaburzona jest rzeczywistość – w “Jak poślubić milionera” sprzedaż taniego Fiata wystarcza na otwarcie kawiarni na warszawskiej Saskiej Kępie.
Odwzorowywanie rzeczywistości “tu i teraz” jest najtrudniejsze, wymaga największej dokumentacji. Przeszłość można wystylizować, teraźniejszości nie.


Zgniłe uszy i istota terapii
Jednakowoż postanowiłeś się tego zadania podjąć. Kiedy wstałeś i pomyślałeś “Muszę zrobić taką historię jak w Zgniłych uszach”?
Sam jestem w związku i wiem, że zdarzają się sytuację lepsze i gorsze. To są rzeczy, o których warto mówić, bo parowanie się i dzielenie z kimś własnego dnia to najważniejsza część naszego życia.
Związek jest przecież zagadnieniem uniwersalnym. Większość ludzi, która wchodzi w relację, żyje razem ma często te same problemy. Każdy z nas walczy z rutyną i wypaleniem, przychodzącym po pierwszym okresie szczęśliwego współżycia.
Przede wszystkim jednak chciałem opowiedzieć historię, którą sam chciałbym obejrzeć. Głównie dlatego, że utożsamiam się i z Marzeną i z Jankiem.
Po seansie Historii małżeńskiej Baumbacha stwierdziłem, że wasze oba filmy stanowią znakomity double feature. W otwierającej scenie terapii małżeńskiej Nicole czyta co lubi w Charliem, a on co lubi w niej. Co myślisz, że twoi bohaterowie cenią zwłaszcza w sobie nawzajem? I czy, na początku twojego filmu, więcej jest tego co w sobie cenią, czy tego czego w sobie nie znoszą.
Myślę że tego drugiego. Ale tak jest zawsze. Kiedy myślimy o drugiej osobie zazwyczaj pojawiają nam się początkowo jej negatywne cechy, przypominamy sobie złe nawyki.
Spotykając się po kłótni u terapeuty w głowie mamy same negatywne uczucia. Ludzie często, co z mojego punktu widzenia jest bardzo ciekawe, stopniowo zapominają o dobrych cechach partnera skupiając się w odbiorze tylko na tych gorszych, irytujących nas.
Warto pamiętać że małostki, które wytrącają nas z równowagi na co dzień – przykładowo słodzenie herbaty, gdy przecież nasza partnerka od zawsze pija gorzką – nie mają w ogólnym oglądzie żadnego znaczenia.
Jak w Twojej opinii przedstawia się sytuacja terapii małżeńskich w naszym kraju. Czy są one nadal demonizowane? Bo choć psycholog przestał być czymś wstydliwym w opinii publicznej (na całe szczęście), to przyznanie się do terapii małżeńskiej nadal jest rzadkością.
Wydaje mi się, że zdarza się to coraz rzadziej. Z autopsji: po pokazach wiele par podchodzi do mnie i mówi, że biorą udział w terapii. Niektórym pomogła, inni po pierwszej sesji złożyli papiery rozwodowe.
Dobrze, że ludzie przestali się bać terapii, zaczęli chętniej rozmawiać i pracować nad własnymi związkami, czy to z terapeutą, czy samemu.
A czy wierzysz w takim razie, że twój filmowy terapeuta, Henryk, mógłby faktycznie pomóc jakiejś parze?
Mam nadzieję, że nikt nie stosuje takich metod. Tak samo mam nadzieję, a także pewną wiedzę wynikającą z dokumentacji, że nawet te ekspresowe terapie wyglądają inaczej, lepiej.
Psychika ludzka jest bardzo delikatnym materiałem i trzeba na nią uważać. Terapeuta ma w trakcie sesji bardzo łatwą sposobność uzależnienia pacjenta od siebie. Wówczas pary umieją przy nim/przy niej funkcjonować, ale gdy nie ma osoby trzeciej w pobliżu znów dochodzi do kłótni i dramatów.
Czy druga para, Filip i Salome, kontrast do głównych bohaterów, to właśnie przykład tejże uzależnionej pary?
Nie chcę tutaj za dużo zdradzać, ale wydaje mi się, że oni robią to z własnej woli. Oczywiście, daje im to pewną przyjemność, ale kluczowe pytanie, które należy sobie zadać: czy oni w ogóle są parą?
Oczami którego bohatera chciałbyś patrzeć w Zgniłych uszach?
Chciałbym dryfować między różnymi punktami widzenia. Są pewne rzeczy, które pociągają mnie w postaci Marzeny, Janek również ma pewne cechy bardzo mi bliskie. Nawet Henryk, w pewien sposób, wydaje mi się bliski.
Pisząc o konfliktach na ekranie bardzo trudno zachować balans i nie postawić się jako adwokat jednej strony. W jaki sposób próbowałeś zrównoważyć dylemat związkowy Marzeny i Janka?
W szkole filmowej uczą: musi być bohater, musi przejść przemianę, musi być punkt zwrotny. No ale czemu?
Jeśli jest para bohaterów nie możemy ograniczać się do jednej postaci. Przecież przemiana może nastąpić w naszej głównej parze. Albo możemy zdecydować się na nie do końca linearną opowieść. Opowiadając o terapii musimy dokumentować zmiany ich obu. Pokazać coś z Marzeny i coś z Janka.
Już na samym planie mieliśmy kamerę z ręki i opowiadaliśmy historię bardzo organicznie. Nie mieliśmy storyboardu, nie analizowaliśmy każdego ujęcia i kadru, tylko zdecydowaliśmy się ukazać całe przebiegi na postać.
Dlatego też tak bardzo lubię Psychozę Hitchcocka, gdzie główna bohaterka ginie niedługo po rozpoczęciu całego filmu. Reżyser pokazuje nam, że choć chcemy pokochać główną bohaterkę, on nam ją zabiera – przez co kochamy ją i kibicujemy jej jeszcze bardziej. A potem zastępuje ją innym bohaterem.


Kino gatunkowe w Polsce
Co do sznytu. Zgniłe uszy to kino gatunkowe.
Taka “mixed genre’a”. (śmiech)
Ja w szczególności chciałem zapytać o tę domieszkę horroru.
Leciutką.
Ale jednak. Czy uważasz, że w Polsce można robić horror? Bo jeśli już, to twarzą horrorów u nas jest Wilkołak, lub filmy Jagody Szelc, które choć operują grozą, nie są horrorami per se.
Pytanie czy za horror można uznać Demona Marcina Wrony.
Czeka nas również film Bartka M. Kowalskiego z Julią Wieniawą.
W lesie dziś nie zaśnie nikt. Ale też trzeba pamiętać, że Bartek zrobił już krótki metraż dla Showmaxu w estetyce kina grozy.
Horror to bardzo głęboki gatunek, choć to filmy, których robi się najwięcej na świecie i które, po kinie superbohaterskim, się najlepiej sprzedają. Z mojej perspektywy horror i komedia to najtrudniejsze gatunki.
A nie bałbyś się sukcesu horroru i wysypu tego gatunku na naszym rynku filmowym?
Pytanie jakiego horroru potrzebujemy. Czy Żołnierza – SS, czy Martwicy mózgu, Dziecka Rosmery,…
Nocy żywych trupów?
Romero, albo rodzimego filmu o wilkołakach. A może na ten moment konieczna jest polska Ludzka stonoga?
Pytanie co byśmy chcieli osiągnąć – scena posiedzenia Sejmu z wparowującą armią zombie, wyciągnięta z serialu Charliego Brookera W domu zombie byłaby czymś fajnym.
Może to nauczka dla Patryka Vegi by dodał trochę życia do kontynuacji Polityki jeśli takowa nastąpi? Pozostając w kinie gatunkowym – Ty nie ukrywasz, że właśnie je chciałbyś robić.
Tak, jest cudowne.
Gdzie w takim razie, jako fan tego typu kina, widzisz w Polsce zakusy by robić filmy gatunkowe?
Na pewno wspomniany przez ciebie Monument Jagody Szelc. Przypadek kina gatunkowego wymykającego się szufladkom. Oczywiście też Wilkołak, czekam na reakcje widzów na Eastern, który wydaje mi się bardzo ciekawą produkcją. Nie ma wielu tych filmów.
Pytanie co nazywamy gatunkiem – robienie filmu w konkretnej koncepcji czy jedynie kopiowanie schematów. Ja, mówiąc że chcę robić kino gatunkowe, myślę o sobie, który dodaje coś od siebie artystycznie a nie jedynie powiela.
Szuflady, kina, klątwa Vegi i brak innego spojrzenia
Nie boisz się jednak, że tworząc filmy gatunkowe, doczekasz się szybkiej szufladki? Polskie kino w ogóle szufladkuje twórców? Czy brak dofinansowań na polskie gatunki to fakt niewiary w gust polskiego widza?
Tak, tak, tak. Wydaje mi się, że u nas robi się szuflady z nazwiskiem, do których wrzuca się parę określeń. I potem, dzięki tym epitetom, dany film łatwiej sprzedać.
W Polsce mamy spory problem ze sprzedawaniem filmów, oferując je publiczności w najprostszy sposób, aby trafiły do jak najszerszego grona odbiorców. Tym samym trochę nie szanujemy naszego widza.
Należy pamiętać, że serwisy streamingowe zmieniają realia. Oglądając Netflixa, a co za tym idzie również ambitniejsze kino, mamy znacznie wyższe standardy niż to co często spogląda na nas z billboardów. Widać to po ostatnich “Gwiezdnych Wojnach” – chcemy czegoś oryginalnego a nie taniego fan service’u i łupanki non stop.
Pokazując Uszy “niedzielnym widzom”, moim znajomym spoza branży, dostaję bardzo dobre reakcje. Dlatego też walczę o dystrybucję – bo kino niezależne przemawia do wielu widzów, którzy chcą czegoś nowego.
Jeździsz po całej Polsce i pokazujesz “Zgniłe uszy”, docierając w miejsca gdzie z względów finansowych mało kto pokazuje mniej znane filmy, dystrybuowane przez Velvet Spoon czy SNH. Dorota Kędzierzawska dojeżdża w takie miejsca z kinem objazdowym i prowadzi znakomite spotkania dyskusyjne. Czy uważasz, że powinno się coś repertuarowego zmienić, by nie było sytuacji 14 seansów Vegi w ciągu dnia?
To jest okropnie błędne myślenie, biorące się z “szacunku do widza”. Jeśli dajemy im 14 sensów jednego filmu bo myślimy, że ludzie będą chodzić na “hit” – to tak, będą. Ale dlatego że nie pozostawiamy im innego wyboru.
A’propos młodych reżyserów. Na off camerze poznałem kiedyś młodego reżysera, przeszło 21 lat, który przyjechał pokazać swój debiut nakręcony za 500 euro. Przyznał w rozmowie, że choć tu pokazuje swój pierwszy film, jest już po zdjęciach do trzeciego i na ten trzeci dostał spory budżet. I choć jego pierwsze próby nie są filmami wielkimi, to latają w kinach, a on jest już rozpoznawalny.
Życie filmu jest sztywnie powiązaną tkanką. Od pola twórczego, do promocji i dystrybucji i to wszystko musi razem grać. Chcemy konkurować z wielkimi kinematografiami, mamy ku temu powody i musimy stworzyć zgraną maszynę.
Ostatnia dekada daje ku temu spore nadzieje. Pozostając w debacie o polskiej kinematografii – czy uważasz, że potrzebujemy powrotu funkcji dyrektora artystycznego do Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych?
Tak. Jak pokazuje zeszłoroczna, dość nijaka moim zdaniem edycja, musimy wprowadzić zmiany.
Wydaje mi się, że połowa filmów z konkursu głównego nie powinna się tam znaleźć. Podobnie problemem była astronomiczna liczba filmów – w Koszalinie gdy pokazano dziewiątkę konkursową, każdy mógł ją zobaczyć i o niej rozmawiać, dzielić się opiniami.
Zgniłe uszy i Eastern wiele by zyskały na obecności Innego Spojrzenia. Podobnie Nic nie ginie. To są filmy, w których każdy z nas mówi naszym własnym głosem. Może nie jesteśmy w stanie mówić tak głośno jak byśmy chcieli, ale próbujemy. A rezygnacja z tego głosu to próba zagłuszenia ważnych prób narracji i debiutów, które często są bardzo ciekawe i niesłusznie pomijane przez selekcję.
Swoją drogą, czy uważasz, że w naszym kraju brakuje kontaktu i rozmowy na linii twórca – odbiorca?
Z mojej perspektywy spotkanie z widzem to największa nauka. Sprawdzenie co w moim filmie zadziałało, a co szwankuje. Zdanie każdego odbiorcy to najważniejszy sprawdzian, którego wszyscy łakniemy.


Kolejny rozdział
Czy myślisz, że dzięki temu, że jesteś swoim własnym producentem znacznie łatwiej jest ci promować swoje filmy?
Myślę, że to trudne pytanie… i tak mógłbym jeździć w różne miejsca, zresztą teraz chce skupić się jedynie na kręceniu swoich filmów. To trochę męczące trwanie przy Uszach, gdy jednocześnie muszę pisać kolejne projekty, a przede wszystkim zarabiać na życie.
Rozmawialiśmy dzisiaj również o sequelach i modach na filmy. Coraz więcej filmów, niczym sztuki teatralne, powstaje w różnych krajach…
W każdym kraju dobrze kłamie się w miłym towarzystwie
Tak więc jak zareagowałbyś na propozycję Zgniłych uszu za granicą. To suma summarum bardzo uniwersalna historia, która mogłaby powstać wszędzie.
Też mi się tak wydaje. Kiedy przetrawilibyśmy “Uszy” przez azjatycki kontekst kulturowy, to myślę, że mielibyśmy bardzo głośny film.
Ja nawet z chęcią byłbym zobaczyć jak ktoś wyreżyserowałby mój film. To zadanie dawał nam na studiach świętej pamięci Marcin Wrona, mieliśmy za zadanie ustawiać sceny z Demona. Bardzo dobrze wspominam zajęcia z Marcinem, dużo nas nauczył.
W kontekście scenariuszy i różnych wersji – co sądzisz o nowych formach pracy nad scenariuszem takich jak script doctoring?
Uważam, że są znakomite. Każdy powinien mieć swojego script doctora tak jak i terapeutę. Niczego nie powinno się pisać samemu.
Genialnym scenariuszem i pracą nad tekstem jest przykład Kieślowskiego, Piesiewicza i filmów nad którymi współpracowali również z obsadą. Stuhr w jego filmach był podpisywany nie tylko jako aktor, ale również w rubryce “dialogi”.
Czyli jesteś zwolennikiem współpracy tekstowej reżyser – aktor/aktorka?
Tak. Nawet gdybym robił utopijną, odjechaną wizję i musiałbym wytłumaczyć zamysł stojący za daną produkcją, chciałbym zrobić to wyczerpująco by grając odtwórcy mówili moim językiem jak własnym.
Zataczając pełne koło. Dostając pytanie od widza: Czy warto iść do szkoły filmowej?, odpowiadasz?
Warto. Warto sprawdzić czy to miejsce dla Ciebie. Jeśli po roku, dwóch okaże się że nie, zawsze można zrezygnować i i tak robić filmy, robić swoje. Jeśli jednak ktoś się waha czy iść czy lepiej nie – namawiam by spróbował i się przekonał.
Ostatnie pytanie, które zawsze chciałem zadać po debiucie. Gdzie chciałbyś widzieć siebie za 10 lat?
Szczerze? Na planie kolejnego filmu.