“Najmro” – Aleją gwiazd | Recenzja | Nowe Horyzonty 2021
Ta historia miała być opowieścią o Zdzisławie Najmrodzkim. Ale nie jest. To opowieść o Najmro stworzonym z mitu. Najmro czerpie z Najmrodzkiego – również ucieka z więzień, za cel stawia sobie granie Milicji Obywatelskiej na nosie (albo, jak kto woli, na nerwach), króluje wieczorową porą w “997”, a za wszystkie pewexowe grzechy ułaskawi go nawet sam Wałęsa. Nie można ich jednak porównywać; prawda historyczna zabiłaby przyjemność, zresztą Mateusz Rakowicz ze scenarzystą Łukaszem M. Maciejewskim porzucają ją w rytm Anny Jantar w pierwszym slow motion. Niech historia pisze się na naszych oczach.
Początek jest równie brawurowy, co wyczyny głównego bohatera. Rakowicz niczym dandysowaty Ritchie śledzi ubiór Najmro. Marynarki, wyprasowane koszule, wcierane w ekran i szatkowane montażowo, zachwycają. Buty lśniące, najlepsze – zasznurowane na sztorc, by nie zleciały z podbijanego za chwilę nogą Dawida Ogrodnika parkietu. Najmro wiruje, wprowadza w trans. Zresztą jeśli ktoś, by wytłumaczyć poziom absolutnej ignorancji wobec statusu poszukiwanego, sięga po Zdzisławę Sośnicką i “Moja muzyka to ja”, to nie sposób wątpić, że “Kłopotów nie miewa wcale”.
Wydaje się zresztą, że Najmro faktycznie tych kłopotów nie ma. Absolutnie niepotrzebny podtytuł (chyba jedyna “absolutnie niepotrzebna” rzecz w tym dziele, którą nie sposób finalnie pokochać), “Kocha, kradnie, szanuje”, streszcza nam film w trzech słowach. O niczym więcej film Rakowicza nie jest. I być nie musi – bo jak definiuje swój gust na napisach końcowych główny bohater, “on lubi chodzić na filmy, w których są wyścigi. No i miłość. Miłość jest najważniejsza”. Rakowicz, w hołdzie dla stworzonego na ekranie mitu Najmro, dostarcza i wyścigi, i miłość.
Nie obejrzymy na ekranie całego, pobitego przez historyczny pierwowzór rekordu świata, 29 ucieczek przed milicją i z więzień. Poznajemy schyłkowy okres “kariery” protagonisty – li tylko parę wymyków, w tym legendarny w mundurze MO, parę napadów, kilka imprez. Schyłek łączy się z miłością. Coś się kończy, coś się zaczyna. Na seansie Klątwy doliny węży (której plakaty pomagają bohaterowi i jego ekipie w rabunkach) poznaje Teresę – kasjerkę w kinie, motocyklistkę, a my od pierwszego momentu wiemy, że to będzie owa miłość.
Ich relacja jest jak ten film. Bezpretensjonalna w swojej pretensjonalności, zabawna w swojej nieśmieszności. Zamknięta w paradoksach – nic nie powinno w niej wyjść, a wszystko się udaje. Powtarzana przez nich fraza “To nie pora, by rozmawiać. To pora, by się całować” w każdej innej sytuacji powodowałaby wzdryganie się od ciarek żenady. Nie tutaj – tu wydaje się urocza, może przez buchające z kamerowego filtru opary absurdu, może przez przekraczającą normę dawkę dopaminy, jaką ten film przez całą projekcję dostarcza.
Śmieszność tego filmu nie jest zresztą oczywista. Rakowicz wraz z Maciejewskim nie sięgają po sekwencje zwieńczone gagiem czy puentą. Kinowe salwy rozbrzmiewające na sali wybuchają w różnych porach i o różnym czasie. Niektórych rozbawi konformistyczny, iście barejowski sierżant (w tej roli znakomicie obsadzony Rafał Zawierucha), innych slapstickowo wykorzystywane slow-mo, a pozostali docenią mimowolnie mrugający okiem do widza soundtrack. Szkoda tylko, że czasem, chyba wbrew założeniom, bawi również Jakub Gierszał jako jeden z członków ekipy Najmro – zwłaszcza w erze potransformacyjnej, gdy wychodzi z niego znany z tvn-owskiej Chyłki Piotr Langer. Z tym że tam jego czyste szaleństwo lśni w paździerzowej szarości – tu spala się przy blichtrze ekranowych różnorodności.
Potrzebowaliśmy takiego filmu jak Najmro. Dzięki niemu nie trzeba już nostalgicznie chuchać na pęknięte Disco Polo czy doszukiwać się na siłę pozytywów w absolutnie fatalnej Magnezji Macieja Bochniaka. Rakowicz, swoją debiutancką, wyważającą z impetem bramy, siłą, udowadnia, że rodzime kino rozrywkowe, nietraktujące siebie w pełni na poważnie, nie musi być nieudane. Nie musi być na siłę. Nie musi być wielkie. I w tym braku przymusu, wielkie się staje.
Miarą wielkości filmu Rakowicza jest upodmiotowienie każdego elementu jego dzieła. Wszystko staje się bohaterami Najmro. Efekty specjalne są osobną opowieścią, a slow-motion jest supermocą protagonisty. Auta mają duszę, a czerwień Polonezów przeżarła filtr kamery, anektując od połowy kolorystkę filmu. Ścieżka dźwiękowa jest narratorem – dobra historia nie potrzebuje głosu z offu, tylko składanki “Najlepsze hity lat 80-tych”. Nie wspominając już o kostiumach Marty Ostrowicz, podkreślających szyk i styl całości.
Patrząc na zwiastuny, plakaty byłem przekonany, że to nie będzie opowieść o mojej miłości do debiutu Rakowicza. Będąc w tej sytuacji nieprzygotowanym i nie wiedząc, jak zakończyć tę wypełnioną szczęściem, (bez)krytyczną opowieść, zakończę najmrowską parafrazą – To nie pora, by pisać. To pora, by się zachwycać.