Sami przeciw wszystkim. Podsumowujemy konkurs główny 47. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych


Każdy chce przeżyć w kinie olśnienie. Chwilę formacyjną, przeniknąć do świata, przekroczyć ekran, stać się inherentną częścią filmu. By w oczach mieniła się fascynacja – tak jak u głównego bohatera „Brigitte Bardot Cudownej”, dla którego ucieczką od szarej codzienności jest seans „Pogardy” Jean-Luca Godarda. Zresztą do mistrza nowej fali wielu się odnosiło; jego śmierć uczczona została minutą ciszy przed pokazem w Teatrze Muzycznym; a liczne wspomnienia sugerowały, że tak jak niegdyś nowofalowcy zreformowali kino papy, w polskim kinie też jesteśmy gotowi na formalną rewolucję.
Być może dlatego w kulisach tak wiele mówiło się o awangardzie, a festiwal niebyły wygrał „Odwet” Tomasza Zygadły. Kino absolutnie outsiderskie, niebojące się latającego Adama Ferencego, wmuszania wrażliwości w widza (w pierwszej scenie czyni to sam reżyser stojący przed kamerą), jak i pozostawania własną spowiedzią, nieoglądającą się na nikogo. Radykalna potrzeba kina autorskiego, osobistego znajdowała wyraz w krytyczno-filmowych aspiracjach – nikt jednak nie mógł się spodziewać, że rewolucja przyjdzie z wody, a polski arthouse, poza wyjątkami, utożsamiać się będzie z licznymi krzykami, sygnowanymi 15 minutową sekwencją agonii w bardzo nieudanych „Głupcach”.
Kino społecznego niepokoju
Podstawowym tematem tegorocznego konkursu była walka z elementami niesprawiedliwego systemu. W znakomitym „Śubuku” Jacka Lusińskiego, matka walczy o edukacyjną godność dla syna w spektrum autyzmu, spotykającego się z pogardą rodzimej oświaty. Anomię edukacyjnej struktury pokazuje także w swoim świetnym „Silent Twins” Smoczyńska, przyczyn losów sióstr Gibbons poszukując także w rozstrojeniu szans kształcenia. Obok edukacji publicystyczne ostrza wymierzane są także w: parabanki („Kobieta na dachu”), egocentryczny kler („Johnny”), nazistowskie prawa („Filip”), system sprawiedliwości („Iluzja”) czy ograniczone prawo migracyjne („Tata”).
Nie zawsze te starcia ukazane są wprost jak u Lusińskiego, gdzie obserwujemy strajk matek w radzie miasta; czy jak u Kwiecińskiego w „Filipie”, gdzie, początkowo ukrywający swoją narodowość, żydowski kelner uprawia seks z wierzącymi w hitlerowską propagandę Niemkami, by ukazywać bezsens i szkodliwość ich ksenofobicznej ideologii (przypomina to skądinąd konfrontacje opisywane przez Salomona Perela w książkowej „Europie, Europie”). Czasem – jak w „Kobiecie na dachu” – wina nawarstwia się, ale nigdy nie zostanie wskazana w sposób oczywisty. Pętla długów, brak miejsc w szpitalu, kryzys w związku, brak przestrzeni dla siebie – piekielny ciąg przyczynowo-skutkowy oplata i ogranicza główną bohaterkę, co świetnie oddaje powolnie krocząca Dorota Pomykała. Nawet w najbardziej gatunkowym projekcie ze wszystkich mamy do czynienia z tropem aktywistycznym – w „Apokawixie” Żuławski bije w szefów korporacji zanieczyszczających środowisko; zresztą dzieci z zatrutych śmieci (potocznie: zombie) finalnie dopadną własnych, wylewających ścieki do morza, stwórców.
Nie brak ich także w dwóch najbardziej chwalonych – a przynajmniej, najchętniej wymienianych w gronie faworytów (aż do czasu gali – znów udowodniono, że niezbadane są werdykty nadmorskiego jury), filmach festiwalu. „Io” Jerzego Skolimowskiego walczy o prawa zwierząt, pokazując, że to człowiek jest intruzem w świecie równowagi natury. Tytułowy bohater, przepiękny osiołek, jest przerzucany z rąk do rąk, coraz bardziej pozbawiany własnej tożsamości, aż do finału. Oczywiście w jego życiu jest jedna pozytywna osoba – Kasandra grana przez Sandrę Drzymalską; ale ile znaczy jedna osoba w świecie nieustających cierpień.
W „Chlebie i soli”, przepięknie nakręconym przez Tomasza Woźniczkę, Damian Kocur podróżuje do Strzelców Opolskich, by opowiedzieć neorealistyczną historię o rodzeństwie Biesów, w której obsadza aktorów amatorów do zagrania ról, mających w pewnym stopniu przedstawiać ich na ekranie. Centralnym punktem miasta jest lokalny kebab, w którym reżyser roztacza nam narrację o dysporporcjach poziomych i pionowych, antagonizmach na tle rasowym i/lub religijnym. Wszystko przypomina „Powrót do Reims” Eribona. Rozliczenie z rodzinnymi stronami, próbę odnalezienia się we własnym miejscu na Ziemi. Ale właśnie, pytanie czy na pewno o to chodzi Kocurowi? Być może tematem nie jest podziw dla talentu muzycznego Tymoteusza, a próba punktowania jego braku odpowiedzialności – niemej zgodzie na przemoc, na którą nie potrafi w żaden sposób zareagować. Tam gdzie większość filmów na aktywistycznej strunie w budowie bohaterów gra, Kocur pokazuje, co jeśli tej struny w naszej moralności brakuje.


Z dziennika kina aktorskiego
U Kocura, ze względu na charakterystykę pracy na planie i u Skolimowskiego ze względu na chęć podkreślenia perspektywy osła, aktorzy nie są najważniejszcyzmi częściami filmu, to między kinem autorskim i stylu zerowego, pojawił się w tym roku inny typ polskiego kina – kino aktorskie. Najlepszym jego przykładem jest „Kobieta na dachu” Anny Jadowskiej, filmu, który tętni rolą Doroty Pomykały. Klaustrofobiczne zbliżenia na twarz, jeszcze bardziej zamykające bohaterkę w opresji, dotykającej ją na co dzień. To zresztą celebracja jej twórczości – wielki powrót po niegdyś nagrodzonej roli w „Moim mieście” Marka Lechkiego.
Podobnie mocnym przykładem kina aktorskiego jest „Tata” – a w nim Eryk Lubos, wyjący ku księżycowi, pędzący ku wolności. Wyzwolenie jego bohatera, kierowcy ciężarówki, można zresztą utożsamić z wyzwoleniem samego aktora; wreszcie wyciągniętego z pułapki szwarccharakterów, telewizyjnych produkcji, mogącego rozwinąć własną formę. Cieszy, że wraca Lubos z czasów współpracy z Marcinem Wroną czy z Kolskim – potwierdzając, że jest znakomitym, acz absolutnie pomijanym przez castingi aktorem.
Pretensje o filmową pretensję
Potrzeba kina artystycznego, outsiderskiego, jest mi bliska. Wyzwolenia z formy, kina wychodzącego z trzewi, dogłębnie zaznaczającego własną obecność. Być może nawet zwrócenia kamery na siebie, podkreślenia postaci twórcy. Ale niestety to nie w tę stronę zmierza rodzimy arthouse. Zamiast tego często powiela schematy, przypominając niekiedy kalki kina festiwalowego.
Najbardziej nieudaną próbą artystyczną są „Głupcy” Wasilewskiego, próbujące wpisać się w tendencję ukazywania anomii relacji. A tak sądzimy przynajmniej do momentu przeczytania wywiadów, gdy okazuje się, że nominalnie miało być to dzieło o pięknej miłości – skrytej pod mruknięciami, chłodnymi spojrzeniami, nieumiejętnością prowadzenia dialogów. W ogóle w kinie artystycznym w tym roku dialogi niszczą nawet najlepszy pomysł – tak jest w „Iluzji” Marty Minorowicz, gdzie opowieść o zaginięciu przeradza się w niezrozumiałą konfrontację na komisariacie, od której każde wypowiedziane zdanie kładzie się cieniem na intrygującym punkcie wyjścia.
W artystyczny niż wpada też Lech Majewski, do tego dokłada male gaze bohatera i hotelowy chaos. Po raz kolejny twórca „Wojaczka” wytraca tempo filmu, początkowo obiecując intrygującą wariację na temat „7 uczuć” Koterskiego. Finalnie wpada w nieudaną impresję Hasa, z widmami Brigitte Bardot, Simona Templara i Liz Taylor. No i nie jest to także pomysł najbardziej oryginalny;Majewskiemu bardzo blisko tutaj do „Belfastu” Branagha.


Są jednak filmy, które swoimi inspiracjami imponują. Jacek Bławut tworzy formę nieprzystępną, a jednocześnie bardzo immersyjną. Zakłóca dźwięk, zaburza perspektywę, przesłania kamerę. Przypomina w tym Królikiewicza w „Forcie 13” – aktorzy są tylko częścią maszyny, pewnymi trybikami wyzbytymi charakterologicznych rysów. Liczy się maszyna, idealnie zrealizowana technicznie.
Niewątpliwie jednak najbardziej spełnionymi filmami autorskimi, były „IO” (Skolimowski konsekwentnie sięgający po bohatera osamotnionego) i „Silent Twins”. Film Smoczyńskiej potwierdza objawienie, jakim jest jej poetyka autorska. Po pierwsze ten film wygląda światowo. Przepiękna animacja poklatkowa, żyjące mieszkania i kostiumy; zdolność wykreowania światów równoległych. Wreszcie ktoś tchnął życie nie tylko w formę, ale również narrację; poszedł w stronę niepowtarzalnego kina. A sceny taneczne tylko to udowadniają. Smoczyńska ma swój własny styl, którego nikt nie jest w stanie podrobić, a także styl, w którym nikogo nie podrabia.
Bo być może – to tak na marginesach zachwytu nad „Silent Twins” – długie lata pisania scenariusza przez Andreę Seigel, studiowania historii sióstr Gibbons, wnikliwości, spowodowały, że zamiast pomysłu zainspirowanego prawdą opowieści, powstał film oparty na koncepcie. Koncepcie, który na finiszu ożywił Gdynię swoją siłą.
W stronę kina środka
Tam gdzie nie cieszył arthouse cieszyło kino środka. Próby dramatyczne, kino społeczne, interwencyjne. Obok „Śubuka” takim zaskoczeniem były „Strzępy”. I ponownie czuć było tu długą, wręcz dokumentalną obserwację (nie powinien więc zaskakiwać rodowód dokumentalny Dzianowicz), wnikliwość w pokazaniu choroby Alzheimera, ale przede wszystkim – znakomicie napisany scenariusz. Wreszcie kluczem do sukcesu w polskim kinie są nie zdjęcia i elektryzująca muzyka, ale precyzyjnie rozpisany scenariusz; świetnie brzmiący, z jednej strony młodzieżowy, z drugiej przepełniony powagą i miłością. Dzianowicz operuje intrygującymi konceptami, odkrywa dla kina aktorską grupę z Teatru Śląskiego, a wreszcie daje rolę życia Michałowi Żurawskiemu, który może połączyć z jednej strony swój komediowy timing ze zinternalizowanymi problemami, które ogrywał także w serialowym „Królu”.
W kinie środka błyszczy też faworyt publiczności „Johnny” – prawdopodobny kandydat do Złotego Klakiera gdyby tylko zegar dla tej nagrody nie stanął raz na zawsze, a także „Filip” – zaskakująco (i wreszcie) udane kino historyczne, które przekuwa sprawny scenariusz, świetny materiał źródłowy pióra Leopolda Tyrmanda w tour de force Eryka Kulma, poruszającego zwłaszcza w scenie rozpaczy. Kino środka w całości broniło się w tym roku szczerością, prawdą wyrazu, latami obserwacji (jak w „Śubuku”), odkryciem idealnego castingu (Kwieciński znajdujący Kulma), rozwijaniem wcześniejszego projektu (“Tata” Anny Maliszewskiej jest wszakże kontynuacją teledysku Marii Peszek). To skłania też do refleksji: czy arthouse od kina środka mógłby uczyć się poszanowania dla historii, narracji, charakterologicznego rozwijania bohaterów?
Rewolucja przyszła z wody
Kiedy więc wydawało się, że rewolucja nie nadejdzie, albo – w zgodzie z historią odbioru rodzimych dzieł kultury – zostanie prześniona, objawiła się „Apokawixa’. Film jakby z innego świata; wstrząsający Gdynią w posadach. Gdy z drzewa zeskakuje Sebastian Fabijański wszystko ożywa – ład i skład znika, Żuławski cytuje i parodiuje klasyki polskiego kina na czele z „Kanałem”, w tle huczy Grubson i „Na szczycie”, by po chwili w rytm upadających pigułek psychoaktywnych na dachu tańczyć do „Love Tonight”. To kino zaskakująco przystępne, a także – wreszcie – bardzo przyjemne, emancypujące swoją kampowość w sposób niesamowity.
Wreszcie afirmujemy gatunki, zarówno z perspektywy twórczej, jak i widzowsko-krytycznej. Mija czas dyskusji, kiedy powstanie polski horror; w jego miejsce otrzymujemy polski pastisz o zombiakach, społeczeństwie, muzyce i disco. Paradoksalnie więc kino o umarłych stało się filmem najbardziej żywym ze wszystkich.


„Apokawixa”, będąca rewolucją filmową, kończy się cliffhangerem i zapowiedzią drugiej części. Mam nadzieję, że drugiej części doczeka się także gdyńska rewolucja w postaci dyrektury artystycznej Tomasza Kolankiewicza, któremu w tym roku kończy się kadencja. To bowiem również ważna przestrzeń zmian – otwarta zarówno na widownię, na klasykę i na branżę. A takim miejscem powinna być właśnie Gdynia.