FilmyKinoRecenzje

Walka wciąż trwa. Recenzujemy “Lokatorkę”

Maciej Kędziora
Źródło: Materiały prasowe

Ponad dziesięć lat minęło od tragicznej śmierci Jolanty Brzeskiej. Sprawy niewyjaśnionej, symbolu bezkarności zaangażowanych w aferę reprywatyzacyjną. Indolencja służb, zacieranie śladów, powtórne umorzenia; na tle przerażających wydarzeń “Lokatorka” mogła stać się filmem interwencyjnym, zapisem wiecznej pamięci o życiu Jolanty Brzeskiej na kanwie kina. By jednak tak się stało, dzieło Otłowskiego musiałoby poza czerpaniem z jej historii być po prostu dobrym filmem. Właśnie, musiałoby. 

Przede wszystkim na samym starcie należałoby rozdzielić dwa filmy, na które de facto złożona jest Lokatorka. Kino społeczne, opowiadające o losie i walce Janiny Markowskiej oraz policyjny thriller, w którym Anna Szerucka, prowadząca specgrupy, próbuje ustalić, kto zabił i szerzej, kto jest odpowiedzialny za przejmowanie stołecznych kamienic. Obie, nieformalne, acz bardzo wyraźne narracyjne części rozdziela śmierć. Nagła, zaskakująca, brutalna. Śmierć, o której my, jako widownia, wiedzieliśmy. Byliśmy świadomi, że musi nastąpić, ale nadal zniknięcie Markowskiej rozdziera film. Pozostawia po sobie pustkę. 

Lokatorka jest bowiem naprawdę udanym kinem społecznym. Jednostkowy dramat tytułowej bohaterki zamknięto w stopniowo narastającym lęku przed pojedynczymi dźwiękami – odwiertami, hukiem czy wreszcie stukotem. Pukaniem do drzwi, które niegdyś oznaczało gości, teraz oznaczającym dla niej kolejne podwyżki, kuriozalne decyzje nowych właścicieli. To ona, a co za tym idzie brawurowo grająca protagonistkę Sławomira Łozińska (nagroda w Gdyni okazała się jak najbardziej zasłużoną), stoi w centrum narracji, jest sercem opowieści. Jej proces aktywizacji, wzrastające z każdą sekwencją zaangażowanie i imponujący upór, kreuje ją jako symbol, symbol walki o godność własną oraz innych. 

Łozińska buduje Markowską na przełamywaniu ciszy. Coraz większej intensyfikacji emocji – od początkowego wycofania wywodzącego się z niezrozumienia, aż do długich, gorących i przepełnionych szczerością przemów. Aktorka stopniowo emancypuje głos swojej bohaterki, z każdą sceną, sekwencją, protestem dodając jej więcej świadomości, pewności. Zresztą nie pierwszy raz Łozińska (choć tym razem w znacznie ważniejszej roli) współtworzy pejzaż polskiego kina społecznego – występowała wszakże w Długu, niewątpliwym arcydziele Krzysztofa Krauzego. Niestety na gatunkowym podobieństwie paralele do Długu się kończą. Nie jest to bowiem film, jak sugeruje trailer, będący spadkobiercą opowieści o dwóch przyjaciołach, którzy muszą zmagać się z nielegalnym windykatorem. Nie ma w Lokatorce tego zmysłu narracyjnego, jest za to znacznie więcej publicystyki (która, co należy podkreślić, nie zawsze w filmie Otłowskiego okazuje się wadą), ale przede wszystkim – nie ma w niej tej siły, którą nosiła w sobie produkcja Krauzego. Bezpardonowego zderzenia materii filmu z systemową anomią, beznadzieją.

lokatorka
Źródło: Materiały prasowe

W Lokatorce zawinił scenariusz. Postać Markowskiej, mimo bycia kluczową dla opowieści, schodzi na drugi plan; a na potrzeby filmu wykreowana została nowa protagonistka, Anna Szerucką. Wraz z nią w świat interwencyjnej formy dzieła wkracza gatunek kryminału, czy wręcz – w drugiej połowie filmu – thrillera. Sam zamysł nie jest zły; reżyser w swoim Jezioraku, inspirowanym skandynawskimi opowieściami, pokazał, że ten format jest mu bliższy – na pewno bardziej, niż nurt filmu o pościgach, o czym dobitnie przekonało nas Diablo. Niestety, dychotomia Lokatorki, z jednej strony jej powaga społeczna, z drugiej gatunkowy sznyt, niweczy całość opowieści; rozstrojenie formy staje się nieznośne, męczące. Być może gdyby zdecydować się na jedną narrację – albo kino społeczne do śmierci Markowskiej, albo kryminał o śledztwie (gdzie retrospektywnie przyglądaliśmy się jej życiu) w sprawie bohaterki, otrzymalibyśmy dzieło spełnione. 

W tym kontekście Lokatorka jest kolejnym etapem dewaluacji poetyki społecznej w rodzimej kinematografii. Znów bowiem – to samo zadziało się w Hiacyncie Piotra Domalewskiego – temat wręcz idealnie wpisujący się w tę konwencję, został rozcieńczony gatunkiem, aby przypadkiem jego retoryka nie wydała się zbyt mocna. Rozcieńczony; bowiem tak samo, jak w opowieści o akcji Hiacynt, nie dostajemy pełnoprawnego thrillera tudzież kryminału. Gatunek jest traktowany jako forma eskapizmu – gdy zrobi się zbyt poważnie, twórcy mogą zawsze sięgnąć po sprawdzone schematy dramaturgiczne. Trudno ustalić czy wynika to z poczucia “gorszości” kina społecznego; lęku przed mocnym określeniem tematu, czy też wrodzoną już niechęcią do tego nurtu. Nie ma rzecz jasna także obowiązku tworzenia kina w tej właśnie formie. Ale myśląc o protoplastce głównej bohaterki, o jej działalności i życiorysie, trudno nie zastanowić się – kiedy, jeśli nie teraz. Kiedy, jeśli nie w opowieści o konieczności aktywizacji i walki o własną godność? 

Mimo wielu wątpliwości co do potrzeby wprowadzenia nowej protagonistki nie sposób nie docenić Ireny Melcer, noszącej na swoich barkach całość drugiej części filmu. Kreśląc swą postać, wpisującą się w konwencję ostatniej sprawiedliwej (ona, wierząca w ideały miejsca pracy kontra skorumpowany system), idealnie odgrywa narastające zwątpienie i potrzebę buntu Szeruckiej. Liczne konfrontacje naznaczone stuporem i walką, wygraną świetnym aktorstwem w każdej scenie przez Melcer, stają się w części sensacyjnej jedynym pozytywem filmu; a także, być może, jedną z największych zalet w ogóle.

lokatorka
Źródło: Materiały prasowe

Aktorstwo Melcer i Łozińskiej zyskuje wiele także w kontraście do masy, jaką stają się inne postaci. Paradoksalnie idealnie wskazuje na to plakat; jak zawsze przytłoczony ilością twarzy, ale jednocześnie podkreślający ich łączenie się w jedność. Dwie bohaterki (oraz postać córki Markowskiej) konfrontują się tutaj z maskulinistyczną, elitarną zlepą; monstrualnym układem, w którym każda z części jest wtórna, wręcz identyczna. W ich zalewie trudno wyróżnić konkretny element: Jan Frycz jest Fryczem, który wraz z Nożyńskim  znów rządzą i dzielą Warszawą, Marek Kalita z przylegającym mu od kilku produkcji mundurem (od Hiacynta do TVN-owskiej Pajęczyny) po raz wtóry gra to samo, składowymi tego amalgamatu są także choćby Leszek Lichota, Tomasz Sapryk i Tomasz Oświeciński. W otrzymywanych miniaturach ekranowych wchodzą w wymoszczone buty, tworząc wiecznie tę samą postać. Być może tkwi tutaj metoda Otłowskiego; wieczne powtarzanie tych samych schematów obsadowych jako symbol systemowego zapętlenia, który stara się zdefiniować fabuła. Bez kontrastu z aktorkami, ta decyzja skończyłaby się powieleniem katastrofy, jaką było Solid Gold Bromskiego; dzięki znakomitym kreacjom Łozińskiej i Melcer, kontrast pozwala jakkolwiek wybrzmieć clou narracji. 

Mógłbym uprościć opisywanie filmu Otłowskiego, skupiając się na tym, jak ważną postacią była Brzeska i jak dobrze, że ktoś zrobił o niej film. Ale te aspekty winne być już oczywistościami – w materii filmowej nie liczy się przecież tylko tematyczna ważność, ale przede wszystkim twórcza odwaga, oddająca honor jej życiu. Odwaga, która cechowała jej działalność, odwaga, która napędzała jej walkę. Tej w filmie nie uświadczymy, a nawet jeśli, w li tylko kilku scenach, się pojawia, znika gaszona przez czujniki bezpieczeństwa. 

Z Lokatorki biją gorycz i żal, które, gdy odarte z klisz, przenoszą się również na widownię. Niestety moja gorycz nie wiąże się tylko z immersyjnym doświadczaniem filmu, ale także z żalem, że tak właśnie wygląda film o Jolancie Brzeskiej. Nieudanie, prostolinijnie, bez większych prób i starań. Szkoda. Po prostu wielka szkoda.

Ocena

5 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.