Ostatnia misja. Recenzujemy film “Orzeł. Ostatni patrol”


Początkowo zdaje się, że nic nie słychać. A i obraz jest trochę niewyraźny. Na usta cisną się ironiczne uwagi, kąśliwe komentarze, klisze o “polskiej szkole dźwięku”, nieudanym eksperymentatorstwie. Po chwili, gdy Orzeł wyruszy już na swój ostatni kurs, uświadamiamy sobie, jak pochopnie wydane wyroki potrafią być niesłuszne. Ostatni patrol to bowiem najciekawiej zrealizowany technicznie, rodzimy film historyczny od lat.
Przestrzeń Orła poznajemy dokładnie, a naszym przewodnikiem jest podporucznik Marian Mokrski (Antoni Pawlicki). Opowiada o okręcie z miłością, fascynacją, być może nawet pewną czułością – okręcie, który w momencie napadu nazistowskich Niemiec na Polskę stał się jego domem, jak i domem załogi. Przemawia przez niego duma, odpowiedzialność; co zresztą pokrewne jest z wizerunkiem Pawlickiego na wielkim ekranie. Miesiąc wcześniej stawał się twarzą patriotyzmu w Orlętach. Grodno 39’, prowadził skazaną na porażkę szarżę konną w Legionach Dariusza Gajewskiego, był także symbolem młodego AK-owca w jednym z najchętniej oglądanych seriali wojennych po transformacji – Czasie honoru. Tym razem jednak – choć wciąż wpisując się w rolę aktorskiego symbolu postawy patriotycznej – bohaterskość jego postaci jak i reszty nie będzie artykułowana wprost.
Po wprowadzeniu widowni pod pokład i zrywkowym zapoznaniem z resztą postaci, często zlepionych z pojedynczych cech, których oglądamy między obowiązkami, gdy wracają wspomnieniami do swoich rodzin, przeszłości, skupiamy się na zbiorowości. Nikt nie będzie się wyróżniał, wszyscy działają jako trybiki w dobrze naoliwionej maszynie, wszyscy pracują na rzecz misji. Jacek Bławut, mimo zaangażowania (a może właśnie dzięki niemu) jednych z najlepszych aktorów młodego i średniego pokolenia (Tomasz Ziętek, Mateusz Kościukiewicz, Tomasz Schuchardt), ogranicza ich charyzmę do minimum. Scenariusz zlepiony jest z komend oraz powtórzeń, ruch skrępowany jest klaustrofobią pokładu. Zawężenie aktorskich środków do minimum wydaje się wręcz pewnym dogmatem narzuconym obsadzie. Nikt nie może się wyróżnić, nikt nie może grać pod siebie, każdym kadrem, każdą sceną należy podkreślać, że to okręt jest najważniejszy.
Bławut nie tylko usztywnia grę aktorską, ale także wytrąca nas z widzowskiej strefy komfortu poprzez zabiegi formalne. Zakłócenia w dźwięku (immersyjne – oddające niemożność porozumienia się na Orle), brak perfekcji kadru, wszystko uniemożliwia pełnego wejścia w dzieło. Nie możemy poczuć się spokojnie, nie możemy ani przez chwilę czuć zachwytu. Wszystko co awangardowe ma wzmagać naszą czujność, wyostrzać nasz wzrok – byśmy chcieli wyłapać to co przesłaniają filtry na kamerze Jolanty Dylewskiej, próbującej odświeżyć sposób obrazowania doświadczenia wojennego.
Reżyser zdaje się – jak na dokumentalistę przystało – za pośrednictwem dostępnych mu środków, stawiać na realizm przedstawienia sytuacji. Tam gdzie w kinie dokumentalnym niedoskonałość pracy kamery jest często niemożliwa do uniknięcia przez konieczność prowadzenia jej z ręki, tam w fabule łatwo byłoby popaść w chęć opowiadania statycznymi kadrami. Ale nie tutaj. Brak statyczności ma na celu uświadomić nam coraz większe zagrożenie; czy to potencjalnym brakiem tlenu, czy też torpedami wroga. Podobnie radykalne zbliżenia na twarz; często przypominające (co nie powinno dziwić, w końcu wizjer spogląda do środka Orła ze sporej głębokości) rybie oko, intensyfikują nasze przeżywanie dzieła.
W Ostatnim patrolu następuje zmiana perspektywy – kino historyczne z kina patosu, staje się kinem dyskomfortu. To właśnie dzięki tej decyzji, podejmowanej w naszej kinematografii już w czasach PRL-u, choćby przez Królikiewicza w Forcie XIII, mamy do czynienia z odświeżeniem formuły opowiadania o wojennej przeszłości. Po pierwsze brak bohatera jednostkowego przenosi szalę filmu z więzi emocjonalnej (powiązania z protagonistą, dzięki czemu lepiej rezonujemy z historią), na rzecz odbioru racjonalnego (mamy możliwość chłonięcia całości, a poprzez zabiegi utrudniające wejście w film, przez cały czas musimy pracować by nadążać za opowieścią). Po drugie, wyzbycie dzieła z patosu, z wielkich haseł, często wykrzykiwanych w produkcjach opowiadających o historii, ukazuje, że w bohaterskiej postawie, bohaterowie pozostają ludźmi – boją się, cierpią, marzą o tym by przeżyć. To połączenie pozwala Orłowi stać się bardzo ważnym w pejzażu współczesnego polskiego kina manifestem antywojennym, który wybrzmiewa najbardziej wyraziście ze wszystkich produkcji ostatnich lat.
Jednocześnie decyzja by skorzystać z zabiegów utrudniających odbiór, z języka kina wywodzącego się z awangardy, powoduje, że Ostatni patrol nie jest też seansem idealnym. Problemem jest zwłaszcza pewna powtarzalność struktury narracyjnej – o ile w moim przypadku, pierwsze starcie (z naturą) było seansem bardzo fizycznym, męczącym w sposób, w który oddziałują na nas najtrudniejsze z wielkich filmów, o tyle drugie starcie (z wrogimi okrętami), po przeżyciu emocjonalnym pierwszego, nie potrafiło już zaangażować na tyle, by ponownie opowieść oddziaływała na mnie tak mocno. Czułem się tak jakby samo dzieło miało dwa zakończenia; to pierwsze, po którym czułem zachwyt i to drugie, które wydało mi się powtórzeniem znanego mi już schematu. To zresztą często powtarzany zarzut wobec narracji prowadzonej przez Bławuta; aż za bardzo wyrzucającej widza z centrum opowieści.
Być może, w przypadku kolejnych alternatywnych prób opowiadania o historii – przy uwzględnieniu znakomitego poziomu technicznego, na czele z dźwiękiem i zdjęciami – pojawi się wyważenie między techniczną maestrią, a dobrym scenariuszem. Tutaj trochę tego zabrakło, ale wciąż Orzeł. Ostatni patrol to najlepszy rodzimy film wojenny od lat; a jak na tak popularny wśród osób tworzących w naszym kraju gatunek, to pewien sukces.