FilmyKinoRecenzje

Gdzie się podziały tamte prywatki? Recenzujemy “Apokawixę”

Maciej Kędziora
"Apokawixa", mat. prasowe

“Gdzie się podziały tamte prywatki?”. To pytanie należy skierować do kina po transformacji ustrojowej, które porzuciło bankiety, dancingi na rzecz obdrapanych barów z odchodzącą od ścian boazerią, zmrożonej substancji wartej 40 procent i koszmarnego diskdżokeja puszczającego na zapętleniu te same, radiowe hity (najczęściej spod znaku retro – albo Krystyna Prońko i “Małe tęsknoty” albo Anna Jantar i “Nic nie może przecież wiecznie trwać”). Na próżno szukać rozrywek pokroju mieszkalnej melanżowni z “Dzięcioła” Jerzego Gruzy, karnawałowego szału “Jowity” Morgensterna czy jazzowych pląsów z wajdowskich “Niewinnych czarodziei”. Co najwyżej dostawaliśmy okazjonalne koncerty (jak w “Bratach” gdzie sygnał S.O.S. wysyłały Syny) bądź techno w warszawskich klubach (często przedstawione jako nihilistyczna utopia). Kiedy jednak imprezy się pojawiały, mało kto potrafił się z nich cieszyć; impreza w naszym kinie ma smucić oraz izolować główną postać od szczęśliwego ogółu. 

“Apokawixa” Xawerego Żuławskiego, reklamowana jako pierwszy rodzimy film o zombie, jest także pierwszym (od dawna) rodzimym, kinowym filmem o imprezie. To ona będzie bowiem osią filmu – do dwóch aut wypełnionych alkoholem i psychodelikami pakują się świeżo upieczeni maturzyści w galowych strojach, jadą nad morze by świętować wejście w dorosłość, jednocześnie nie poświęcając się w pełni dojrzałości. To zawieszenie między widmem rachunków, podatków, odpowiedzialności, a potrzebą bliskości, radości, wolności staje się dla bohaterów i bohaterek główną rysą narracyjną. Kamil, gospodarz imprezy, syn potentata finansowego – skądinąd odpowiedzialnego za niechybnie nadchodzącą z zatrutej wody epidemię zombie – tworzy imprezę przerośniętą, gargantuiczną, gdzie wszystko jest najlepsze, najdroższe, a także (dla nas) nieosiągalne. Świadomie bądź nie, Żuławski podejmuje istotny aspekt licealnego dojrzewania; coraz bardziej odczuwalne rozwarstwienie klasowe między rówieśnikami. 

“Apokawixa”, mat. prasowe

Proces uświadamiania sobie owych dysproporcji stanowił zresztą jeden z budulców mojego patrzenia na świat. W przypadku licealnego “ja”, im częściej wychodziłem na miasto czy do innych osób, tym bardziej odczuwalna była dystynkcja, w sposób najbardziej dosłowny, różne możliwości finansowe. U Żuławskiego ta różnorodność ukazana jest w pierwszych kilkunastu minutach; główny bohater wita ojca na tarasie gdy ten ląduje swoim helikopterem, a inni muszą dorabiać na własne potrzeby w różne sposoby – chociażby na internetowych kamerkach. Podobnie kamera Mariana Prokopa, w sposób absolutnie nienachalny, ukazuje z jednej strony przytłaczającą pustkę willi Kamila, szybko zestawiając ją z zauważalną – dzięki kontrastowi – ciasnotą mieszkania Mychy. Reżyser nie popada jednak w skrajność; każda z szkicowanych przez niego postaci została naznaczona przez los: trauma po stracie matki, zwątpienie w moc aktywistycznego działania, niemożność spełnienia w miłości, złe relacje rodzinne. Wszyscy mają kilka stempli, które w sposób dosadny stawiane są już w pierwszych scenach. Naszym zadaniem jest szybko je dostrzec, by później rozwój (a właściwie jego brak) postaci, niemożliwy przy tak grubych konturach, nie stanowił dla nas już żadnego problemu. Parafrazując; nie o charakterologię tu chodzi a o zabawę. 

A zabawa należy do tych hucznych, któych nie powstydziłoby się amerykańskie kino imprezowe. Nie potrzebne już zerkanie na “Projekt X” czy “Sąsiadów”, gdzie rzekoma młodzieńcza degrengolada rymowała się z boomerskim humorkiem. W “Apokawixie” mamy swój świat, ulepiony z bitu “Na szczycie” Grubsona, absolutnie znakomitego “Love Tonight”, bojówek kibicowskich, strażników miejskich, “Kanału” Wajdy i “Na srebrnym globie” Żuławskiego. Brzmi jak absolutnie losowy zbiór fragmentów naszego genotypu kulturalnego? Bo tak też jest – ale nikt się tym nie przejmuje. Nie mamy też do czynienia z typowym puszczaniem oka, które należy wyłapać, by docenić wiedzę osób tworzących dzieło – ot w strumieniu świadomości, można wybierać elementy środowisko nam bliższe (i cieszyć się podwójnie) albo po prostu, bez większej świadomości, doceniać odjechaną wizję serwowaną przez Żuławskiego. 

Twórczość reżysera składa się z dzieł, których się “nie dało”. Przed “Wojną polsko-ruską” zdawało się, że nie da się zaadaptować na potrzeby kina prozy Masłowskiej. Że jej język działa tylko na kartkach książki, wtedy gdy autorka słowotwórstwem uruchamia naszą imaginację. Jak pokazał jednak Żuławski – wystarczył znakomity casting w postaci Silnego Borysa Szyca, dystans do materiału źródłowego i da się wszystko. Podobny dystans zastosował wobec scenariusza swojego ojca, Andrzeja, tworząc “Mowę ptaków”; poszatkowany, artystowski, acz bardzo szczery twór zbudowany z emocji, różnorodnej poetyki i niesamowitej roli Sebastiana Fabijańskiego. Wreszcie przy “Apokawixie” wydawało się, że w Polsce nie może powstać dobry film o zombie – i choć nie wiem czy jest to dosłownie “dobry film o zombie”, to zdecydowanie jest to dobry film z zombie w tle. 

Rozróżnienie wynika z tego, że do zombie Żuławski wydaje się mieć pewien dystans. Z mojej perspektywy dystans konieczny do tego, by żywi-umarli mogli zadziałać na ekranie. Od czasów Romero, zwłaszcza poprzez ciągnący się w telewizyjną nieskończoność (która, jak się okazało, jest jednak skończona) “The Walking Dead”, sama idea gatunku zdaje się być na wyczerpaniu, a przede wszystkim, poprzez liczne pastisze, została już wyśmiana. Najbardziej przemawiają więc propozycje, które tematykę zombie traktują z przymrużeniem oka; czy to rodzima wizja, czy też japońskie “Jednym cięciem”, gdzie umarli okazują się być po prostu obsadą niezależnego kina grozy. W “Apokawixie” są stworami, które zamiast straszyć, mają nas bawić – nie tylko w postaci “wege-zombie”, ale we wszystkich odmianach i obsadowych rezurekcjach. 

“Apokawixa”, mat. prasowe

“Apokawixa” zapisze się zresztą w historii kina nie tylko jako pierwszy polski film o zombie, ale także jako pierwszy film nagrodzony na festiwalu w Gdyni za casting. Tym większe jest osiągnięcie Marty Kowalskiej, że udało jej się połączyć nowe persony w rodzimym pejzażu aktorskim – świetnie zblazowanego Mikołaja Kubackiego, energetyczną Walerię Gorobets czy znakomicie ironiczną Natalię Pitry (wszystkie z powyższych ról można, korzystając z kalki językowej, nazwać star-making performance) – z wyrwanymi z klasycznych castingów aktorami perfekcyjnie nam znanymi: od Cezarego Pazury, który jako strażnik miejski Wacek w iście komediowy sposób ogrywa z Żuławskim kliszę “patetycznego wyznania głównego bohatera”, przez Tomasza Kota i Joannę Kurowską aż po Sebastiana Fabijańskiego. Fabijańskiego, który ponownie u reżysera gra swoją wielką rolę. W “Mowie ptaków” szarżował; bywał nieznośny w swych monologach, ale przez cały czas imponował tym jak bardzo można zawłaszczyć film dla siebie, zagarnąć cały ekran (pomagały w tym niewątpliwie zbliżenia na jego oczy), ukazać charyzmę, której wówczas nie byliśmy świadomi. W “Apokawixie” również szarżuje i również wygrywa film. Film Żuławskiego dzieli się na dwie części: pierwszą, gdy wątpimy czy wszystko co kuriozalne, nieśmieszne, miało takie być z założenia, czy to po prostu kolejny sztywny film gatunkowy nieświadomie popadający w autoparodię i drugą, gdy okazuje się, że wszystkie elementy składowe składają się na wielki, piękny chaos, który wyciąga nas z fotela i nie pozwala źle się bawić.

Przeczytaj również:  „Furia", czyli arturiańska legenda, której nie znaliście [RECENZJA]

Na początku tekstu zastosowałem pewne rozróżnienie – “pierwszy (od dawna) kinowy film o imprezie”. Słowo “kinowy” pojawia się nieprzypadkowo, wciąż na Netflixie można obejrzeć “Wszyscy moi przyjaciele nie żyją”, niewąptliwy film o imprezie, posługujący się gatunkami, bawiący się schematami. Tylko, że tam gdzie Żuławski pozwala sobie na luz, w filmie Belcla wszystko zdawało się wykalkulowane. Tam gdzie w “Apokawixie” impreza dudni aż tak, że pod fotelem kinowym nogi same wygrywają takt bitu Grubsona, we “Wszystkich przyjaciołach…” ani przez moment nie chcielibyśmy przekroczyć drzwi luksusowej willi, co najwyżej przyjmując rolę biernych widzów z ławki przed wejściem. I chyba takie kino gatunkowe wolę – to, które pozwala wierzyć, że wszyscy się dobrze bawili afirmując medium filmu, niż ten, w którym widać chłodną grę kliszami. 

Nie potrafię jednak jednej rzeczy “Apokawixie” wybaczyć. Po raz pierwszy, raz w Gdyni, a ostatnio powtarzając film w kinie, tak dosadnie zrozumiałem, że mój okres licealny jest już daleko za mną. A co za tym idzie odczułem pewną tęsknotę – za niewinnością, pierwszymi zakochaniami, zabawą, rozmowami, brakiem zobowiązań, nieświadomością goniących terminów w pracy. Ale jest szansa by z tego marazmu wszechobecnej dojrzałości się wygrzebać – pójść na “Apokawixę” trzeci raz i znów bardzo dobrze się bawić.

Ocena

8 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.