FilmyKinoRecenzje

“Sound of Metal”, czyli piękna opowieść zbudowana na szczerości [RECENZJA]

Maciej Kędziora
fot. kadr z filmu "Sounf of Metal"

Klaustrofobiczny koncert, gdzie każdy bas i dźwięk przeszywa, wprawiając ciała w wibracje. Duet Blackgammon przemieniający małą powierzchnię sali w portal do innej rzeczywistości. Choć w występie uczestniczymy w sposób (nie)obecny, zasiadając i patrząc z dystansu fotela kinowego, nie odczuwając potu, euforii, specyficznego, trudnego do zidentyfikowania ducha niszowych występów muzycznych na żywo, i tak przenosimy się do świata Sound of Metal. Świata, którego nie sposób później opuścić. 

Debiutujący Darius Marder opowiada historię Rubena, tracącego słuch perkusisty, który zjeżdża Stany w kamperze wraz ze swoją partnerką Lou (znakomita rola Olivia Cooke). Utrata słuchu, nagła, nadchodząca bez zapowiedzi, zmusza go do całkowitego przedefiniowania swojego życia. Nauki nowego języka, znalezienia nowej ścieżki życiowej – a przede wszystkim pogodzenia się ze swoim losem. 

fot. kadr z filmu “Sound of Metal”

Ruben całe życie uciekał od samego siebie. Jedno uzależnienie wymieniał na inne. Niezależnie, czy były to narkotyki, alkohol, praca czy inna osoba (i uczucie do niej), każda forma oddala go od siebie samego. Paraliżująca wizja introspekcji, starcia z własnymi demonami, nakłaniała do znajdowania kolejnych form złudnego eskapizmu. Dopiero tragedia – jak i postać Joe, jego przewodnika po nowej rzeczywistości – zmusiła go do tego, by w ośrodkowym zamknięciu zdefiniował, kim jest Ruben. Na ten aspekt charakteru swojego bohatera zwracał uwagę Riz Ahmed, który zauważył, że Ruben opisuje siebie nie przez to, kim jest emocjonalnie, a co w życiu robi. Mówi on o sobie „perkusista”, „partner Lou”, wskazując na swoją relację z otoczeniem, a nie samym sobą. Ta forma ma być jego pancerzem, skorupą, którą zbudował i która to dystansuje go od własnych problemów.

Terapia, którą proponuje mu Joe – codzienne poranki spędzone na siedzeniu w bezruchu – ma pomóc Rubenowi w odnalezieniu wewnętrznego głosu. Nie musi on z niego korzystać na co dzień; ważna dla niego będzie po prostu świadomość jego obecności. Finałem wyznaczonej ścieżki duchowej ma być akceptacja ciszy – nie tylko tej związanej z fonią, ale przede wszystkim z otaczającymi bodźcami i myślami. 

Fakt, że Ruben nie może już występować na scenie, nie oznacza jednak, że jego życie, podobnie jak fabuła Sound of Metal, przestaje być i brzmieć muzyką. Bohater, parafrazując słowa piosenki Kiki Dee Band, które po seansie cichutko brzęczały mi w głowie, „ma muzykę w sobie”. Zresztą cały film Mardera jest o miłości do grania – dlatego też najbardziej poruszającą sceną jest ta, w której Ruben, po raz pierwszy od swojej tragedii, wygrywa rytm na blaszanej zjeżdżalni. Dobiegające z ekranu wibracje wybijają kolejne takty nowego utworu protagonisty, a on rozumie, że muzyka, to co kochał być może najbardziej na świecie, zawsze będzie przy nim – i tą miłością decyduje się dzielić z innymi członkami społeczności, w tym z tymi najmłodszymi. 

Miłość do muzyki łączy bezpośrednio zarówno Rubena i Joe (który w pewnej scenie, mówi głównemu bohaterowi, że wciąż słyszy w głowie piosenkę, która leciała w momencie utraty przez niego słuchu), jak i odtwórców tych ról – Riza Ahmeda i Paula Raciego. Ten pierwszy jest raperem, ten drugi gra w zespole Hands of Doom ASL Rock, w którym wykonują utwory Black Sabbath w amerykańskim języku migowym. Obaj na ekranie idealnie się dopełniają, a sceny, w których stonowany Joe próbuje uspokoić zagubionego Rubena, stają się emocjonalnym epicentrum Sound of Metal, jego najlepszą częścią. 

fot. kadr z filmu “Sound of Metal”

Ruben w wykonaniu Riza Ahmeda uzupełnia się z jego inną rolą, tą z Mogul Mowgli, w której wcielił się w rolę rapera tracącego kontrolę nad własnym ciałem. Obie postaci muszą zredefiniować swoje życie wobec sytuacji zdrowotnej. Rozpiętość możliwości, którą pokazuje Ahmed na przykładzie tych dwóch postaci – nie tylko gatunkowo-muzyczną, ale przede wszystkim żywiołowo-aktorską – jest niesamowita.

Pod względem aktorskim to również ukoronowanie kariery Paula Raciego, wiecznie niedocenianego epizodysty. Raci w znakomitym wywiadzie, którego udzielił IndieWire, opowiedział o swoich uzależnieniach (część z jego przyjaciół sądzi, że Joe jest postacią autobiograficzną), a także o dorastaniu jako słyszące dziecko niesłyszących rodziców. Dlatego też utożsamia się ze słowami, które jego bohater wypowiada na samym początku w kontekście sytuacji Rubena: „Brak słuchu nie jest czymś, co należy naprawić”. Tu również pojawia się ogromny walor filmu Mardera – będącego portretem oddającym w pełni społeczność Głuchych. Opowieścią ukazującą całe spektrum emocji i osobowości. 

Pisząc o Sound of Metal, nie sposób nie zwrócić uwagi na wybitną sferę audialną. Doświadczenie dźwięku – przerywanego, zanikającego, wibrującego (szczególnie w jednej z ostatnich scen) – przybliżające nam przeżycia Rubena, robi wielkie wrażenie. Zwłaszcza, że brzmienie filmu nie jest li tylko popisem możliwości technicznych, ale również próbą ukazania doświadczenia głównego bohatera –  wynikającym nie z chęci pokazania się, a artystycznej szczerości. Szczerości, na której całe to dzieło jest zbudowane. 

Autentyczność scenariusza Marderów (bowiem reżyser pisał go wespół z bratem), zapewniła im sześć nominacji do Oscarów, w tym dla Riza Ahmeda i Paula Raciego. W tym bardzo mocnym pod względem poziomu produkcji roku mam nadzieję że choć jedna z szans przemieni się na statuetkę. Bo Sound of Metal na to zasługuje, tak po prostu. 

Ocena

8 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.