FIlmoTony #1 – “Zama”, czyli XVIII-wieczny Pan K(orposzczur)


Na początku tego tekstu jestem winien wam, czytelnikom, wytłumaczenie, czym są FilmoTony. Otóż jest to mój prywatny filmowy hyde park, na którym to co tydzień, choć czasem na zmianę z Tomaszem, będę was zabierał w podróż po wybranej przeze mnie premierze ostatniego weekendu. Nie będą to jednak typowe recenzje – je dostajecie wcześniej, tylko pozwalająca mi wyjść z rutyny synteza felietonów, analizy i tekstu publicystycznego. Będę również się starał, by sam punkt wyjścia tekstów nie był oczywisty, bądź też sztampowy. Oczywiście, nie ukrywam, że wszystkie opowieści i poglądy będą bardzo subiektywne, także prawdopodobne jest, że się ze mną nie zgodzicie. Jeśli tak z chęcią przeczytam, czym dla was są opisywane przeze mnie produkcje. Dzisiaj trochę o “Zamie”, czyli opowieści o zagubieniu, nieporozumieniu i utraceniu siebie w bestialskim systemie.
UWAGA – Możliwe spoilery filmu “Zama”
Wchodząc do kina na seans Zamy nie oczekiwałem tak naprawdę wiele. Oczywiście stąd i zowąd dochodziły mnie słuchy o wybitności dzieła Lucrecii Martel, czy to przez nominacje do Grand Prix FIPRESCI, czy też bardziej lub jeszcze bardziej entuzjastyczne recenzje. Kiedy jednak na ekranie po raz pierwszy pojawił się Diego de Zama, przeniosłem się w inną rzeczywistość, w której to zamiast chrupania karmelizowanego popcornu, słyszałem wiatr dmący przez pustkę hiszpańskiej kolonii.


Odczuwalna jest duchota, słońce praży z góry, a człowiek – wciśnięty w obowiązujące go odzienie – gotuje się od środka. Przez wysoką temperaturę swojego organizmu, podejmuje irracjonalne wręcz decyzje – takie na przykład jak dołączenie do świty Zamy, śledząc jego drogę do zatracenia w świecie, do którego to całkowicie nie pasuje.
Zobacz również: “Zama” – Recenzja
Kiedy spojrzymy z boku na całą historię Diego, bez poznania jego jako osoby prywatnej, a bardziej jednostki reprezentującej kolonizatorów, można odnieść wrażenie, że żadne jego działanie nie jest usprawiedliwione moralnie. Ot, nienawidzi Indian, bije kobiety, czy też wierzy, a wręcz jest przekonany o europejskiej supremacji. Podążanie jednak za nim, również poza pracą (choć jak gubernator zaznacza, człowiek na służbie króla zawsze jest w pracy), pozwoli nam na ponowne przemyślenie naszego podejścia do tego jakże nieudolnego i cierpiącego oportunisty w jego drodze do nawrócenia.
Tak naprawdę Zama większość decyzji podejmuje pod wpływem niezrozumienia i zawirowania, czegoś, co w języku portugalskim nazywa się confusão. Na początku pragnie zaimponować i podbić serce jakże pięknej, wręcz boskiej Luciany, która jednak – jak to często bywa z pięknymi kobietami w dziełach kultury – postanawia wodzić go za nos. Złośliwi mogli by nazwać nawet Zamę Wokulskim, bo dla panny swego serca byłby w stanie poświęcić wszystko, co ma, nawet swoją głowę. Zostaje jednak obdarty z tej jakże ważnej dla urzędnika cechy jaką jest męskość, kiedy to nakrywa swą umiłowaną w niedwuznacznej sytuacji z byłym już asystentem.


Z każdym kolejnym dniem, miesiącem i rokiem, nasz bohater uświadamia sobie, jak mało znaczy w tym świecie. Jak z pozoru wysoko postawiony urzędnik – za jakiego przecież się uważa – posiadający wiele obowiązków, ale również wachlarz możliwych działań, mało tak naprawdę może zrobić. Zama jest królewskim radcą prawnym, ale w miejscu, w którym się znajduje, spokojnie mogłoby go nie być. Jest dumnym korposzczurem, zarządzający, nikomu niepotrzebnym stanowiskiem i chełpiącym się zajmowaną posadą.
Zobacz również: Początek drugiego sezonu naszego podcastu “Złodzieje Rowerów”
Problemem nie jest też dla niego, tak powszechne w hierarchii firmowej, donoszenie na kolegę. Choć miewa on pewne rozterki, pisze wielostronicowy donos, o tym co ZA PIENIĄDZE PODATNIKA robi jego podopieczny, a – o zgrozo – pisał on książki. Przecież perfekcyjnie działającemu systemowi imperialnemu niepotrzebne są książki, bo jak wiadomo książki wpuszczają do głowy tylko złe myśli. Oczywiście, jak potem na pracownika miesiąca przystało, otrzyma on oficjalne gratulacje ze strony przełożonego, który obieca mu wstawienie się za nim na górze. Problem jednak w tym, że Zama jest na pozycji, z której nie da się awansować, a nie ma też powodu, by niszczyć perfekcyjną układankę jakimiś tam niepotrzebnymi zawirowaniami personalnymi.
Zobacz również: Recenzję polskiej wersji opowieści o “Dywizjonie 303”
Tak też Zama, cokolwiek by nie zrobił, jakkolwiek by się nie silił, nie jest w stanie zmienić swojej pozycji. Mógłby on spokojnie wystąpić w nowej wersji Procesu, bo nie jest w stanie w żaden sposób zmienić swojej pozycji. Może udawać się do różnych urzędów, podpisywać papiery, starać się i układać, ale pojedynkuje się z systemem, który z początku z wielką satysfakcją wspierał i akceptował. Kiedy jednak reperkusje niesprawiedliwości dosięgnęły i jego, rzuca się w szaleńczy zryw i decyduje się dołączyć do wojska. Dołącza również do nowej opowieści, zmieniając osobowość z Pana (vel Józefa) K, na Charlesa Marlowa.


Trudno nie zauważyć inspiracji Jądrem Ciemności Josepha Conrada, w którym to nasz główny bohater próbuje odnaleźć się w tym szaleńczym świecie, do którego ze względu na zakorzenioną w nim kulturę nie pasuje. Jego Kurtzem będzie Vicuña Porto, legenda krainy, wyzwoliciel zniewolonych, nieustraszony morderca i człowiek o tysiącu twarzach. Kiedy jednak uda mu się stanąć twarzą w twarz z naszym Diego, podobnie jak z większością bajek opowiadanych przez niepiśmiennych, prawda będzie całkowicie mijać się z przysłowiową wieścią gminną. Zamiast nieustraszonego liberatora, otrzymamy tchórzliwego, zdradliwego, białego człowieka, całkowicie pozbawionego honoru, skupionego jedynie na pieniądzach.
Zobacz Również: Wprowadzenie do Ars Independent
Wówczas Zama uświadamia sobie, że jego czas się skończył. Najgorsze jednak, że nie chodzi o śmierć, ale o świadomość, że na tym świecie nie ma już o co walczyć. Przyświecająca mu wizja powrotu do rodziny całkowicie się oddaliła, na Ziemi nie ma już ideałów, system któremu był oddany wręcz tryska degrengoladą, a jego spokojnie mogło by już na tym padole nie być, bo nic tu po nim. Wszystko jednak zamyka w zdaniu Te kamienie są nic niewarte, burząc tym samym tworzony mit o drogocenności tego surowca. Nie ma już nic do ukrycia, bo stając twarzą w twarz z pustką egzystencjalną, poczuł gdzieś głęboko w swej duszy potrzebę otworzenia się i wyrzucenia całego cierpienia.


Trudno zaakceptować mi identyfikowanie “Zamy” jedynie z rozliczeniem kolonialnym, bo dla tak oryginalnej duszy artystycznej, jaką jest Lucrecia Martel, owa tematyka wydaje się być aż nazbyt wtórna. Podobnie jak sprowadzenie całej, bezsprzecznie hipnotycznej produkcji, do zwykłego manifestu antysystemowego przeszytego satyrą, bo wtedy spokojnie można by było mu przylepić łatkę latynoamerykańskiego Zezowatego Szczęścia. Jest jednak w tej produkcji pewien bardzo niezwykły pierwiastek, powodujący chęć wnikliwego przeanalizowania życia urzędnika. Jednak dla mnie sprowadzanie tej produkcji do jedynie jednej łatki jest szkodliwe, chyba że do gatunku “hipnotyczny”.