FestiwaleFilmyRecenzje

Prawda kina, czyli “May December” [RECENZJA]

Maciej Kędziora
fot. Kadr z filmu "May December" / mat. prasowe

Składając w swoim ostatnim filmie hołd eksperymentatorskiej sile Nowego Jorku, The Velvet Underground, Todd Haynes zapowiedział chęć ponownej gry z formą. Gry, od której zaczęła się jego pełnometrażowa kariera; w końcu trudno nie poszukiwać w kinie awangardy, gdy adaptuje się opowiadania Jeana Geneta. I choć później Haynes uciekł od arthouse’u, stając się jednym z najwybitniejszych stylistów amerykańskiej kinematografii, to w “May December” stawia wszystko na szali, tworząc krzykliwy pastisz; satyrę na amerykańską melodramę. 

Wyciągnięta rodem z thrillerów erotycznych opowieść przenosi nas do sielskiego barbecue; do tłumu biegających dzieci, grillujących się hot dogów, niskoprocentowego piwa i amerykańskiej flagi wirującej na wietrze. Haynes dopiero później odkrywa przed nami drugą stronę perfekcyjnej, wręcz marketingowej idylli – długoletni związek Gracie i Joe od samego początku interesował tabloidy; ona miała 36 lat, on uczęszczał wraz z jej synem do siódmej klasy. I choć od tego czasu minęły lata, Gracie wyszła z więzienia, a oni wciąż są razem i wychowują trójkę swoich dzieci, Hollywood zainteresowało się ich historią. Główną rolę ma zagrać telewizyjna gwiazda Elizabeth Berry, która przyjeżdża poznać protoplastkę swojej bohaterki. W tym momencie Haynes zaprasza nas do świata pastiszu, gdzie krindż towarzyszy nam od początku do samego końca. 

Kinowe poczucie radykalnego dyskomfortu i dławionego śmiechu to chyba najlepsze uczucie, jakiego szukam w kinie; momentu wejścia w stan nadświadomości, zauważania, że rzekoma drętwota była tak naprawdę świadomym zabiegiem reżyserskim. I choć przez pierwsze kilka minut nosiłem się ze stwierdzeniem, jakoby Haynes po raz jedyny w swojej karierze popełnił film bardzo zły, odkryłem “May December” – dzieło spełnione w swojej nieśmieszności, epatujące przerysowaniem, cudownie szydercze w stosunku do bohaterów. 

Festiwalowe relacjonowanie premier nosi w sobie ryzyko braku dystansu, ale chłonąc dialogi, na czele z rozmowami między Gracie a Elizabeth, czułem się, jakbym na chwilę przeniósł się do świata “Invitation to Love” z “Twin Peaks”. Wyciąganie każdej głoski, wylewający się pompatyczny patos, zbliżenia na zwierzęta i roślinki – wszystko spełnia zadania założonej konwencji. Haynes nie jest przy tym pretensjonalny, nie szuka nawiązań czy przeintelektualizowania. Osadza siebie w konwencji melodramatu, pokazując jednocześnie, że bardzo go ona uwiera. 

fot. Kadr z filmu “May December”

Dzięki temu dyskomfortowi formy, jaki narzuca obrana konwencja, swoje aktorskie tour de force może prowadzić Natalie Portman. Tam, gdzie Julianne Moore, jedna z najważniejszych aktorek filmografii reżysera (zwłaszcza jeśli pomyślimy o wybitnej “Drodze do nieba”), nie odnajduje się tak dobrze w nowej stylistyce, chwilami szarżując aż za bardzo, Portman idealnie ją mimikuje. W metaroli aktorki grającej aktorkę, przygotowującej się do zagrania kogoś innego, może bawić się metodą. I tak, w najlepszych sekwencjach, obserwuje twarz Gracie, by później (często w sposób absurdalnie wyolbrzymiony) oddawać jej zachowania. Czy to wtedy, gdy nakłada makijaż, czy gdy doradza, jaką sukienkę powinna założyć na zakończenie roku córka. Haynes, przedłużając każde ujęcie, pozwala nam obserwować Portman i Moore przechodzące przez kolejne stany; od zaskoczenia, przez wątpliwości, po zachwyt. Schemat powtarza się prawie w każdej sekwencji; nadając konsekwentną dynamikę całej historii. 

Oczywiście, jak przy każdej produkcji podobnego typu; gdzie obroną i zachwytem filmu (a zdaniem przeciwników: niepotrzebnym tłumaczeniem) staje się pastisz, można zarzucić, że wszystko broni nazwisko reżysera; że gdyby nie był nim Todd Haynes, to wszystko zostałoby odrzucone w całości. Z tym, że Haynes od samych początków swojej kariery poświęcał wszystko w kinie obranej wyżej stylistyce. Hauntologiczny wymiar “Daleko od nieba”, punkowa siła “Idola”, czy nawet – w bodajże najbardziej uniwersalnie cenionym dziele w jego dorobku – stylistyka powolnego romansu w “Carol”. Forma zawsze naznacza u niego treści; tym razem jest to radykalna kampowość, wyszydzająca realia telewizji, a także krytykująca realia adaptowania “prawdziwych historii” na potrzeby kina. W końcu – co dobitnie ukazuje finalna sekwencja – niezależnie, jak wielu rzeczy dowiemy się w okresie dokumentacji, prawda i tak zostanie poświęcona na rzecz dramaturgii. 

Empiryczne doświadczenie polaryzującej siły “May December” (chyba żaden film nie podzielił aż tak bardzo ludzi jak właśnie dzieło Haynesa), to – przynajmniej dla mnie – świadectwo siły tej opowieści. Albo pokochanej w całości, albo odrzuconej z miejsca; przyjęcie dobrodziejstwa inwentarza, albo szydera w odpowiedzi na reżyserską satyrę. Często w trakcie Canneńskiego festiwalu używa się kliszy: “ten film podzieli publiczność”. Ale w tym przypadku trudno jej nie użyć – ten film naprawdę podzieli, jak żaden wcześniejszy utwór autora. 

Pozostawiam “May December” z pytaniem. Todd Haynes w licznych rozmowach wspomina o inspiracji “Personą” (co zresztą zgrywa się idealnie z fabułą filmu). Czy więc postmodernistyczny Bergman jest satyrą na konsumpcjonizm Hollywood? Z “May December” wynika, że tak. 

Ocena

7 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.