Advertisement
FilmyKinoRecenzje

“Palm Springs” – czyli powrót magii kina [RECENZJA]

Maciej Kędziora
Palm Springs
fot. Materiały prasowe / Gutek Film

W czasie zamknięcia kin, zastanawiałem się czego najbardziej brakuje mi w doświadczeniach widzowskich. Nie sprawdzały się proste odpowiedzi, skupione na technicznym odbiorze obrazu – rzecz jasna brakowało mi wielkiego ekranu i znacznie lepszego doświadczenia fonicznego, ale nie to było najważniejsze. I choć pierwszy seans po powrocie, w postaci “Sound of Metal”, pokazał mi znów jak niesamowita jest absolutna cisza na sali, o tyle dopiero drugi raz przypomniał mi czym jest najczystsza magia kina – wspólnym śmiechem. Witajcie w “Palm Springs”. 

Film – o czym zresztą dowiadujemy się prawie od razu – opowiada o pętli czasowej. Co jednak wyjątkowe, w pętli tkwi nie jeden protagonista, a para (a nawet, jak się okaże z czasem – trio), z różnym stażem w swym doświadczeniu. O ile nie wiemy od kiedy w tym jednym, weselnym dniu utknął Nyles (Andy Samberg), o tyle możemy obejrzeć wejście do jaskini/pułapki czasoprzestrzennej Sarah (Cristin Milioti) i niejako jej oczami odbierać każdy element powtarzającego się jak mantra świata. Tyle dobrego, że – w przeciwieństwie do innych bohaterów filmowych, których dotknął los pułapki wiecznego, jednego dnia – utknęli w pozornie przyjemnych okolicznościach: gorącym Palm Springs i weselnym harmidrze (którego, na ich szczęście, nie są głównymi zainteresowanymi).

Filmowe fazy godzenia się z zamknięciem w pułapce czasoprzestrzennej są trzy: szok, wyparcie, afirmacja. Sarah, szybko przejdzie do trzeciego punktu by eksploatować możliwości, które jej i Nylesowi sprawił los. Będą zwiedzać lokalne puby, napadać na opustoszałe domy, próbować narkotyków i wydawać o dużo za dużo na jedzenie i używki. Szyld “witajcie na weselu” witający nas każdego ranka szybko przemieni się w “Carpe Diem”, motto przyświecające głównej parze. Dany im dzień będą chwytać na wszelkie sposoby – otrzymując czystą kartę każdego poranka, każdego dnia ewoluując – odchodząc od swojego bytu w weselnej czasoprzestrzeni, kreując własną rzeczywistość – w której, de facto, tylko oni mają znaczenie. W końcu wszystko inne się zrestartuje, powróci do statusu quo.

Wydawało mi się, że w narracji o pętli czasowej niemożliwym jest znaleźć jakieś urzekające nas novum. Bill Murray w “Dniu Świstaka” był wybitnie ironiczny, dyptyk ze “Śmierć nadejdzie jutro” doprowadził do pełnej eksploatacji tematyki grozy i comedy horroru, a “Na skraju jutra” było być może najbardziej spełnionym filmem akcji wykorzystującym tę konwencję. Ale “Palm Springs” od pierwszych sekwencji udowodniło, że można było dodać coś nowego. Stworzyć film, który po prostu znakomicie się ogląda i którego “fajność” (użyta jako najlepszy substytut angielskiego słowa “cool”) nie jest wymuszona, a obecna od samego początku aż do końca.

Przeczytaj również:  Wszystkie barwy Siergieja Paradżanowa [RETROSPEKTYWA]

To, co imponuje bardziej niż sam fakt uczucia wewnętrznego dobra, jakie wzbudza dzieło Maxa Barbakowa, to niemożność wskazania na konkretny aspekt, który to uczucie wywołuje. W “Palm Springs” narracyjnie działa wszystko – wyczucie komediowe raz za razem potęgowane wybuchami śmiechu widowni, ekranowe dogranie się Cristin Milioti oraz Andy’ego Samberga (którego, mimo znakomitej formy w “Brooklyn 9-9”, miło zobaczyć w innej roli), a także słoneczny klimat nadający filmowi niesamowity urok. Koherentność całości powoduje, że nie czuć tu zabójczego dla humoru fałszu. Każdy pojedynczy element jest na swoim miejscu, wspólnie budując jedno z bardziej niezwykłych doświadczeń rozrywkowych ostatnich lat.

Palm Springs
fot. Materiały prasowe / Gutek Film

“Palm Spring” na każdy stały element konwencji ma swoją odpowiedź. Nie będą one odbiegać od normy nominalnie – rzecz jasna powtarzalność dni będzie operowała coraz bardziej ekstremalnymi, komediowymi scenami, ale innowacyjność całości i próba dojścia do znanych wszystkim wersji będzie niekonwencjonalna. Tam, gdzie w innych pętlach czasowych dużo było pretensji, pseudonauki, a także wkradającej się nudy, w alternatywnej linii czasowej Barbakowa udało się uniknąć wszystkich przypadłości, a nawet pozornie najbardziej wtórne i głupie rozwiązania (na czele z fizyką kwantową), w jego filmie działają – zarówno rozgrzewająco dla naszej duszy, jak i narracyjnie.

Max Barbakow umiejętnie wprowadza również chwile goryczy w całość narracji. Komediowe przełamania, nie będące li tylko wypełnianiem gatunkowego schematu, ale pokazem reżyserskiej konsekwencji w budowaniu historii. To zasługa znakomitych kreacji aktorskich – nie tylko świetnie grających Milloti i Samberga, ale także J.K. Simmonsa, trzeciego uwięzionego w pętli, który w swoim monologu o afirmacji, jak i kruchości życia dotyka i porusza. W końcu zamknięcie w pętli uświadomiło jego Royowi o pięknie życia tkwiącym w rutynie – a proces uświadamiania nie będzie dotykał tylko i wyłącznie jego.

Oglądając przygody Nylesa i Sary z fotela kinowego, odnalazłem pierwiastek siebie. W końcu większość z nas doświadczyła przez przynajmniej ostatni rok podobnego zamknięcia w powtarzalności – powoli mijających dni, letargu, marazmu. Większość z nich wyglądała tak samo, a wszystkie niegdyś intrygujące nas możliwości spędzania czasu, przestały sprawiać satysfakcję. Ratunkiem w tym wszystkim, w chwilach złego samopoczucia, gdy brakowało mobilizacji do zrobienia czegokolwiek były mikro-spontaniczności: ryzykowny domowy obiad, który mógł nie wyjść, losowe zakupienie krzyżówek w sklepie, pójście na dłuższy spacer. Ale co ważniejsze – a o czym w “Palm Springs” dość szybko przekona się Nyles – zbawienna możliwość dzielenia tej rutyny z kimś innym, kto to zmęczenie codziennością zrozumie i razem z nami przejdzie przez kolejny dzień.

Przeczytaj również:  Trupy, grzyby i Nicolas Cage – relacja z 10. Splat!FilmFest
Palm Springs
fot. Materiały prasowe / Gutek Film

W szerszym kontekście niż jednostkowym, tym właśnie jest magia kina. Powtarzalną ucieczką do świata, w którym dzielimy doświadczenie z kimś innym. I kiedy, na skutek scenariusza Andy Siary raz za razem na sali katowickiego Światowida rozległ się gromki śmiech, zrozumiałem, że to uczucie – dzielenia z kimś własnych doświadczeń widzowskich w uniwersalnym przeżyciu radości czy wzruszenia – jest prawdziwą istotą oglądania. Rzecz jasna eskapizm towarzyszy również seansom domowym, będąc portalem do świata wyobraźni autorów i autorek, ale nic nie zastąpi ucieczki w odciętej od reszty świata ciemnej sali, w której kilkadziesiąt par oczu przenosi się gdzieś indziej i dzieli się wspólnie śmiechem i łzami wzruszenia.

“Palm Springs” nie jest więc tylko wyjątkowo przyjemnym filmem, ale również idealnym wyborem na powrót do kina. Rzadko bowiem, zaraz po seansie, chciałoby się wrócić do początku, utknąć z filmem w pętli czasowej. A tak właśnie jest z dziełem Barbakowa – do którego chce się raz za razem wracać, by na nowo podróżować z Sarą i Nylesem. Tym jest właśnie magia kina – wspólnym śmiechem i ucieczką do innego świata.

Film pojawi się w polskich kinach 26 lutego. Dowiedz się więcej!
+ pozostałe teksty

Krytyk filmowy zajmujący się popularyzacją rodzimej kinematografii oraz jej historią. Studiuje na Szkole Filmowej im. Krzysztofa Kieślowskiego UŚ, publikuje w "Ekranach" i "Kinie". Prowadzi podcasty Filmawki, a także swoją stronę "Zapiski na bilecie.

Ocena

8 / 10

Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:

"Brooklyn 9-9", "Śmierć nadejdzie jutro", "Modern Love"

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.