Związek jako dzień świstaka, czyli drugi sezon “After Life” [RECENZJA]


Gdy rok temu na Netflixie pojawił się After Life większość przyznała, że Ricky Gervais, wtenczas pogrążony w kryzysie twórczym – trudno inaczej patrzeć na Special Correspondents, filmową opowieść o Davidzie Brencie czy też niespełniony stand-up Humanity – wrócił do swojej formy, gdy zmieniał oblicze telewizji brytyjskim Biurem i Statystami. Choć może należy zdefiniować ten powrót inaczej; bo choć wrócił na wysoki poziom artystyczny, uczynił to w zdecydowanie inny sposób, bardziej ciepły, empatyczny i odkrywający słabego, samotnego siebie. Ten proces ekranowej przemiany symbolicznie oddawał cały pierwszy sezon, w którym wdowiec Tony ze zgryźliwego, pogrążonego w depresji 50-latka znów otwierał się na ludzi, a także na miłość.
Zapowiedź drugiego sezonu, który tak naprawdę nie był konieczny – historia After Life w zupełności sprawdzała się jako serialowy proces przepracowania żałoby – obiecywała nam nowego Tony’ego, a co za tym idzie – całkowicie innego Ricky’ego Gervaisa. Szkoda więc, że już po paru scenach ze szczerym rozczarowaniem rozkładamy ręce i pytamy: “Gdzie to obiecane nowe?”.
After Life znów opiera się na bazowym schemacie – Tony ogląda film z Lisą (tym razem głównie archiwalne zapisy z wesela Matta), odwiedza ojca, pracuje (a co za tym idzie, spotyka się z już mniej komicznymi mieszkańcami miasteczka), rozprawia nad grobem żony i upija się do snu. Gervais nie oferuje od początku nic nowego, a wybiórcze nowinki inscenizacyjne często nie wnoszą wiele do narracji.
Tony, wbrew sugestii z ostatniego odcinka pierwszego sezonu, wcale nie ma się o wiele lepiej. Fakt, jest milszy dla swoich bliskich, ale jak sam twierdzi w szczerej, przyjacielskiej spowiedzi, wszystko to maska. Maska krucha i pełna pęknięć, wychodzących raz po raz gdy dziennikarz wybucha płaczem bądź agresją – i to właśnie brak szczerości zdaje się krzyżować jego relację z Emmą, bo choć ją ceni i to z nią lubi spędzać czas, nadal kocha tylko i wyłącznie zmarłą żonę.


Znakiem rozpoznawczym tego sezonu będzie Dzień świstaka, jedyne co może zaoferować pielęgniarce główny bohater. Zapętlone poranki i wieczory, ciągnące się w nieskończoność rozmowy zakrapiane winem, w przyszłości może ciepło wspólnych nocy. Gervais wie, że jego postaci nie stać jeszcze (a może nawet nigdy stać nie będzie) na oddanie całego siebie i zapomnienie o tym co było. Każdy jednak potrzebuje relacji – jak zresztą kwituje w jednym z piękniejszych dialogów Tony, “Relacje to życie”.
Zdecydowanym znakiem czasów jest to, że komik nie wypada już tak dobrze gdy tworzy sceny stricte komediowe, a właśnie gdy porusza z niesamowitą empatycznością tematykę związków, nie tyle romantycznych, co międzyludzkich. Gervais jest najprawdopodobniej zwolennikiem teorii, że nie musimy dążyć do nieosiągalnego ideału, a po prostu życia “wystarczająco dobrze”. I to wystarczająco dobrze staje się w drugim sezonie życiowym dogmatem każdego z bohaterów – chcą trwać tak by było “po prostu”.
Kiedy komik opowiada o pragnieniu spokojnego i dobrego życia, nowe After Life ogląda się najlepiej. W monologach Tony’ego o jego życiu z Lisą nie ma hiperboli i wychwalania swojej zmarłej żony – wszystko zamyka się w szczerym i poruszającym cytacie “Najbardziej lubiłem, gdy mogliśmy wspólnie robić nic”. To właśnie w “niczym”, wspólnej ciszy, spacerach, wieczorach spędzonych obok, komik upatruje “wszystkiego”, co w relacjach najlepsze.
Szkoda więc, że poza dwoma fragmentami na odcinek, które autor poświęcił na badanie związków, ukazywanie przemian i szukania spokoju, musimy mierzyć się z nieudanymi humoreskami, a przede wszystkim długimi wstawkami muzyczno-operatorskimi, w których Tony albo chodzi z psem po, bądź co bądź urokliwych, polanach, albo siedzi załamany przed komputerem popijając czerwone wino. Ktoś powie – niczym nie różni się to od zeszłego sezonu. I miałby rację, z tymże tutaj dobór muzyki waha się od zbyt ckliwego, do całkowicie niepotrzebnego z dwoma wyjątkami – powracającego do soundtracku Eltona Johna (choć nie użytego tak genialnie jak w przypadku Tiny Dancer z jedynki), oraz wieńczącego całą opowieść swoją kojącą gitarą Sufjana Stevensa.
Obecna w pierwszym sezonie żałoba przeradza się w coś, co Marek Bieńczyk w Kontenerze, zapiskach o radzeniu sobie ze stratą nazywa “zmartwieniem”. Wskazuje tam etymologicznie, że zmartwienie zbliża nas do zmarłych – cząstką “z martw” podkreślając synonimiczny stan dzielony z zaświatami. Tony, wyleczony z żałoby, będzie w tym sezonie zmartwiony, balansujący między wewnętrznym spokojem, a rozchwianiem emocji. Wtedy też, gdy Gervais nadaje swojemu bohaterowi kruchości i wystawia go na zranienie przez świat, After Life wraca do poziomu jedynki, znów ujmując nas szczerością, wewnętrznym bólem autora.


Jakaś część mnie chce wierzyć, że Gervais odwołał się do Dnia świstaka nie tylko w kontekście związków, ale i metakomentarza do całej produkcji, gdzie drogę głównego bohatera w kierunku normalności ukazuje za pomocą powtarzalnych i repetytywnych schematów, powielając niemal wszystko z pierwszego sezonu. Coraz częściej odnoszę jednak wrażenie, że twórca Statystów nie jest już w stanie tak radykalnie krytykować realiów branży wewnątrz swoich opowieści.
Finalnie drugi sezon After life to spore rozczarowanie, nie tyle poziomem, co okropną wtórnością. Odczucia związane z i tak wydłużającym się seansem (przy 6 25-minutowych odcinkach to sztuka) mogę przyrównać do tegorocznego prowadzenia Złotych Globów przez wielbionego w tej roli komika – niby wszystko jest na miejscu, podane w sposób dobrze nam znany, ale mamy poczucie, że coś się już zmieniło i nie potrafimy chłonąć tego w ten sam sposób.
Historia Tony’ego, choć mam nadzieję, że już na dobre zamknięta, pokazała nam, że Gervais musi dla siebie znaleźć nową, artystyczną drogę. Drogę, w której będzie empatyczny – może nie tyle nawet dla innych, co dla samego siebie.
Ocena
Warto zobaczyć, jeśli polubiłeś:
Pierwszy sezon "After Life", "Dzień świstaka", "Lepsze życie"