“Trzy Twarze” – Recenzja
Jafar Panahi to twórca uwięziony, prześladowany i zniewolony przez władze swojego kraju. Mimo to wyjęty spod prawa reżyser ciągle w sobie tylko znany sposób puszcza w świat swoje nowe filmy będące mieszanką dokumentu, fikcji i manifestu politycznego. Zdaje się jednak, że im dalej od wyroku, w którym to skazano go na 20-letni zakaz wykonywania zawodu oraz opuszczania granic kraju, tym bardziej próbuje odejść od dosłowności wyrażenia swoich poglądów, próbując je przekazać w postaci mieszanki paraboli i idylli, tak jak ma to miejsce w Trzech Twarzach.
Głównymi bohaterami Trzech Twarzy jest jak zawsze sam reżyser, Jafar Panahi, oraz znana i ceniona aktorka Behnaz Jafari, próbujący ustalić losy bohaterki otrzymanego w SMS-ie filmiku, w którym to błaga ona Behnaz o pomoc, by pod koniec nagrania popełnić samobójstwo. Drastyczny krzyk dziewczynki, skazanej na nieudane małżeństwo oraz pozbawionej szansy zostania gwiazdą telewizji, co było jej wielkim marzeniem, poza byciem przerażającą wizją, zdaje się być jednak z lekka sfingowany. W celu ustalenia co tak naprawdę stało się z Marziyeh, nasza para udaje się na prowincję w celu przeprowadzenia bardzo nietypowego śledztwa. Jednocześnie, zderzają się oni ze swoimi największymi fanami, dla których to jawią się jako niemal boskie postacie.
Zobacz również: “Człowiek Delfin” – Recenzja
W tej jak i innych produkcjach Panahiego całkowicie zatarta jest granica między fikcją a prawdą, ale ma się poczucie, że rozgraniczenie tych dwóch sfer nie jest istotne, jeśli chodzi o odbiór całości. Nieważne czy słowa wypowiadane przez Behnaz wychodzą z niej jako aktorki grającej siebie czy z jej ekranowej postaci, ważne by poczuć się częścią ich drogi. By wciągnąć niezaznajomionego z kulturą irańską widza w swoją opowieść, reżyser wplata w nią krótkie historie nacechowane bardzo dużą dawką realizmu. Od iście tarrowskiego wykładu o pięknie byczych jąder, przez fenomenalnie oddane reakcje ludzi spoza teherańskiej metropolii na gwiazdy większego formatu, aż do wzruszającej i szczerej opowieści o magii napletka.
W tej ostatniej historii kryje się fenomen Trzech Twarzy. Coś co z pozoru powinno nas obrzydzać – tak jak Behnaz – z rozwojem snutej opowieści zaczyna czarować, ale również smucić, bo uświadamiamy sobie, że nie słuchamy wymyślonej by bawić odbiorcę historii, a zamiast tego zostajemy zaznajomieni z ichniejszą kulturą, a co ważniejsze mieszkańcami tureckiej prowincji przy irańskiej granicy. Prowincji rządzącej się swoimi prawami, z jednej strony bardzo gościnnej i otwartej, z drugiej przesiąkniętej konserwatyzmem religijnym, niektórzy powiedzieliby nawet, że szowinizmem. Miejscem, gdzie kobieta sukcesu – nasza aktorka – jest witana z otwartymi rękami, niczym zapowiadana wybawicielka (tak też będzie nazywana), a ciotka Marziyeh musi znosić wyzwiska od latawic i rozpustnic, tylko dlatego, że grała w filmach przed rewolucją.
Zobacz również: “Climax” – Recenzja
Panahi jak zawsze przez pryzmat pewnego szczegółu mówi o ogóle, co w jego przypadku najczęściej oznacza sytuacje polityczną Iranu. Tym razem stawia się w pozycji bohatera pasywnego, który nie podejmuje żadnych kluczowych dla fabuły akcji, a po prostu jest, słucha i najczęściej wspiera. Zostaje w samochodzie, chodzi na spacery, zdaje się być potwornie zmęczony, a przy tym wolny i wyzwolony. Mimo, że według fabuły pomaga on Behnaz dojechać do prowincji, opuszczając tym samym plan filmowy, widać, że kręcenie swoich produkcji jest dla niego pewnym wybawieniem z mroku codzienności.
Bohaterką aktywną jest natomiast Behnaz, co również jest niejako symptomatyczne, bo w Trzech Twarzach może ona być sobą – silną i pewną siebie kobietą. Ten irański hyde park, jakim jest niewątpliwie nowa produkcja Panahiego, przekuwa ona w opowieść o swoim sukcesie, a w otaczających ją dziewczynach widzi swoje odbicia. Nie ma tu jednak ckliwości, niepewności i zwątpienia, jest natomiast walka do ostatniej kropli potu, walka o szczęście dla kobiet prowincji, a w szczególności wołającej o pomoc dziewczyny.
Każda z innych postaci pojawiających się na ekranie jest tak naprawdę jedynie motorem napędowym opowieści, a także refleksją irańskiej społeczności. Nie ma tu szarży aktorskich – no może z wyjątkiem brata Marziyeh, obrazującego zatwardziałość męskiej części prowincjonalnej społeczności – nie ma też mowy o pamiętnych postaciach drugo- i trzecioplanowych, bo są oni jedynie małą częścią tworzonego przez Panahiego pejzażu.
Zobacz również: “Loveling” – Recenzja
Bez wątpienia nagroda za scenariusz, otrzymana przez reżysera w Cannes, jest zasłużona, bo to w nim tkwi magia całej produkcji. To dzięki niemu Trzy Twarze są czymś wyjątkowym i choć momentami zauważalne są inspiracje twórczością Kiarostamiego i Farhadiego, film odbiera się jako coś nowego, nawet patrząc przez pryzmat wcześniejszej twórczości Panahiego.
Wspomniany wcześniej pejzaż widać szczególnie dzięki kadrom. Otrzymujemy wiele długich ujęć, w których często kamera jest albo bez ruchu, albo porusza się bardzo powoli, w iście spacerowym tempie. Pozwala to nam chłonąć tak obcy dla nas klimat, a także w pełni skupić się na przekazywanej treści, która jest tu bez wątpienia kluczowa.
Co najważniejsze Trzy Twarze to miłosny hołd dla perskiej prowincji. Czuć, że Panahi, mimo ciężkiej sytuacji, kocha swój kraj i chce dla niego jak najlepiej. Uwielbia otaczające go osoby, czuje się z nimi związany, a produkując filmy pokroju “Trzech Twarzy”, przychyla im nieba. Na świecie nie ma miejsc idealnych, ale gdy człowiek wespnie się już na szczyt, najważniejsze, by umiał pomóc innym, by mogli do niego dołączyć. Niezależnie od statusu majątkowego czy ich sytuacji rodzinnej. W życiu ważne jest to, by nie dyskredytować żadnej mijanej twarzy, bo to nie szata zdobi człowieka, a to co ma wewnątrz.
Krytyk filmowy zajmujący się popularyzacją rodzimej kinematografii oraz jej historią. Studiuje na Szkole Filmowej im. Krzysztofa Kieślowskiego UŚ, publikuje w "Ekranach" i "Kinie". Prowadzi podcasty Filmawki, a także swoją stronę "Zapiski na bilecie.