“Ból i blask”, czyli testament twórczy Almodóvara [RECENZJA]
W pierwszych dziesięciu minutach ostatniego filmu hiszpańskiego mistrza, zawarte zostały trzy światy na jakich zbudowana została jego historia. Głównym bohaterem, łączącym je wszystkie jest Salvador Mallo, choć nie sposób nie odnieść wrażenia, że jest on jedynie filmową inkarnacją Pedro Almodóvara, decydującego się wreszcie zwrócić kamerę na siebie. Próbując tym samym rozliczyć się z przeszłością, domknąć rozdziały, przeprosić bliskich, zachwycić się Hiszpanią i wreszcie poświęcić temu co kocha i co napędza go do wstania z łóżka. Procesowi stanowiącemu esencję artystycznego życia, dającemu ujście wszystkim problemom i traumom. Najbliższej rzeczy jego sercu…
Tworzeniu
Salvadora poznajemy w momencie jego największego kryzysu artystycznego, gdy lęk przed obcowaniem ze światem, ból każdej części ciała i okrutne migreny obierają mu chęć egzystencji i kreowania. Jego dzień odliczany jest przez kolejne porcje przyjmowanych leków i odsłuchiwanie wiadomości od menadżerki nagranych na automatycznej sekretarce. Z rutyny życia w cierpieniu wyrywają go jedynie książki, wyniszczone przez masowe podkreślenia fragmentów do scenariusza – oczywiście jeśli takowy zdecyduje się kiedyś napisać. Zdaje się, że jedynym co mu pozostało są wspomnienia.
I – Primer Deseo
Hiszpańskie peryferia dzieciństwa Salvadora są piękną idyllą. Nawet gdy mały Mallo zmuszony jest sypiać ze swoją matką na opustoszałym dworcu, nie widać po nim jakiegokolwiek smutku, cienia rozczarowania. W jednej z piękniejszych scen, wniebowzięty chłopak odkrywa w opakowaniu od czekolady naklejki z Elizabeth Taylor i choć nie ma pojęcia w jakich filmach grała, staje się ona symbolem wielkiego świata. Świata kina, sztuki, artyzmu, wiecznej radości i bogactwa. W jego oczach, niczym u Salvatore z “Cinema Paradiso”, widać miłość do zapisywania i kreowania życia poprzez rejestrowanie go na celuloidowej taśmie. Widać pierwsze, dziecięce pragnienie zostania reżyserem.
W sekwencjach tych proustowskich reminiscencji czuć jedynie ogromną radość i celebrację życia. Kontrast ze światem współczesnym nie polega jednak wyłącznie na różnicach charakteru młodego Salvo z jego przekwitającą wersją, a także na kolorycie kadrów, przepełnionych ciepłem. Wizualnie okres dzieciństwa to kraina nostalgii, z rozmytymi kadrami, pustynnym klimatem i pięknymi wapniowymi jaskiniami mieszkalnymi. Idealnie komplementują one budowany w tych sekwencjach nastrój radości, pierwszych poważniejszych emocji i niewinności.
Tu też pojawi się pierwsza symbolika związana z życiem Almodóvara, który w roli swojej matki obsadza Penelopę Cruz. Każdy kto sięgnął po choć jeden film Hiszpana, zapewne natknął się na jedną z wielu kreacji Cruz, będącej ostoją jego twórczości. Przypadająca jej rola opiekuńczej, otwartej i akceptującej rodzicielki idealnie oddaje relacje na linii reżyser-aktorka, bowiem była ona dla niego jedyną stałą w chwilach, gdy kreatywność zaczęła się wyczerpywać. Pozwalała mu na wszystko, oddawała i wkładała w jego produkcje całą siebie. Toteż gdy jej bohaterka mówi “dla mnie możesz być kim chcesz”, wydaje się, że jest to cytat operujący nie tylko na narracyjnej płaszczyźnie ale również tej prawdziwej, życiowej. Zapewne to dlatego Cruz wypada tutaj tak przejmująco, rezygnując z jej histerycznej formy aktorskiej, na rzecz wyciszonego portretu kobiety strapionej, opiekunki domowego ogniska.
Stary Salvador napisze o swoim dzieciństwie, że kojarzy je z “zapachem parującego moczu w kinie”. I to, co przelane na papier może wydawać się czymś negatywnym, drażniącym niczym kwasowy zapach wapna w stanie rozkładu, we wspomnieniach jawi się jako coś ciepłego. Okres wczesnego dojrzewania to bowiem czas poznawania siebie, swojej emocjonalności. Jedyny czas w filmie, w którym możemy poczuć się w pełni spokojni i szczęśliwi, czując w ustach słodycz pierwszego zauroczenia w samo południe.
II – Sabor (de la vida)
Diametralnie inaczej prezentuje się świat obecny, skupiony wokół trzech miejsc – kolorowego mieszkania Salvadora przypominającego muzeum sztuki nowoczesnej, kawalerki długo niewidzianego aktora z “Sabor”, nazywanego najlepszym filmem w życiorysie artysty, a także gabinecie lekarskim, w którym to reżyser otrzymuje kolejne recepty multiplikujące zasoby psychotropów i paracetamolu w jego domowej apteczce. Najważniejszym jednak towarzyszem protagonisty będzie tu przejmująca pustka, która pojawiła się wtedy gdy sam skazał siebie na wygnanie we własnym mieszkaniu.
Ta część opowieści będzie składała się z luźno powiązanych ze sobą historii, od próby pogodzenia się z Alberto Crespo, którego obwiniał za finalny wygląd “Sabor”, do kuracji jakiej musi się poddać. Żaden jednak nie stanie się ważniejszy od samej postaci Salvadora, będącej tu spoiwem narracyjnym, którego dobija ulotność relacji w jakie wchodzi.
Najpiękniejszym epizodem jaki kreuje w tej części opowieści Almodóvar jest wątek Eduardo, byłego partnera Salvadora, który był z nim przez trzy pierwsze lata jego raczkującej kariery. Uwiecznione przez kamerę spotkanie po latach to arcydzieło samo w sobie. Dwóch kochanków, którzy choć oddaleni od siebie ciałami, uwodzą siebie wzrokiem. W ich oczach rozpalone są ogniki pożądania, bo choć każdy poszedł w swoją stronę i zmienił styl życia, pożądanie obcowania ze sobą zarówno fizycznie jak i emocjonalnie nie zanikło ani przez chwilę. Geniusz Bólu i blasku tkwi jednak w tym jak ten krótki rozdział z życia Mallo zostaje zwieńczony, gdzie ekran ponownie przejmuje nostalgia, a utracone uczucie za chwilę znów pozostanie jedynie wspomnieniem zamkniętym w drżącym z tęsknoty ciele.
Udaje się tu również uniknąć klątwy fragmentaryczności, bo choć drugoplanowi bohaterowie tak jak się nagle pojawiają tak szybko też znikają, występują w całej opowieści jedynie jako tło portretu protagonisty, urywkowy dodatek, który z holistycznego punktu widzenia nie ma aż tak dużego znaczenia. Każda postać spełnia jednak swoje zadanie, przez co ich odejście nie boli nas pod względem scenariuszowym, a co najwyżej emocjonalnym.
Nikt tak pięknie i bez patosu nie mówił o samotności i kresie twórczym. W mieszkaniu Salvadora, mimo pięknego minimalizmu i sznytu architektonicznego czuć dobijającą pustkę i nadchodzące widmo śmierci. Malli często przyjmuję pozę truposza, jak gdyby był świadomy czyhającego końca. Wszyscy ludzie, z którymi obcuje przemijają i rozwijają przy nim skrzydła, by potem zacząć być sobą. On staje się jedynie ognikiem rozpalającym płomień, ale nie uświadczy już momentu katalizowania się ich emocji i energii, gdyż decyduje się od nich odciąć. Jak gdyby Almodóvar opatrzył w lustro i mówił – “beze mnie będzie wam lepiej”.
III – Nałóg
Trzeci świat Bólu i blasku to wewnętrzne monologi Salvadora. Tu też wychodzi na jaw genialny scenariusz, w którym reżyser odkrywa najwięcej siebie i swoich emocji. Szczególnie przejmująca jest tu przepełniona cierpieniem, ale i autoironicznością opowieść o wszystkich dolegliwościach z jakimi musi zmagać się protagonista.
Każdy z nich uzupełniony jest znakomitą ścieżką dźwiękową Alberto Iglesiasa, gdzie pulsujący ból symbolizują ostre pociągnięcia smyczkiem, a momenty radości kontemplacyjne dźwięki pianina. Każdy takt idealnie zgrywa się tutaj z szorstkim głosem Antonio Banderasa, tworząc jeden z najbardziej porywających soundtracków nie tylko w historii twórczości Hiszpana, ale i w ogóle.
Gdy Salvador dokonuje introspekcji, wówczas cały ekran przejmuje dotychczas wyciszony odizolowany od świata Antonio Banderas. Powiedzieć, że osiągnął on perfekcję, to nadal byłoby za mało. W swojej roli życia jest pełen akceptowalnych i zrozumiałych sprzeczności – chwilami jest wyciszony, by agresywnie wybuchnąć, innym razem udaje szczęśliwego, gdy w jego oczach wymalowany jest szczery ból. Łączy humor z cierpieniem, wolę twórczości z artystyczną indolencją, wreszcie chęć miłości z całkowitym odcięciem od uczuć. W tym wszystkim jest jednak skrajnie wyciszony, po raz pierwszy chyba w pełni rozumiejąc co i jak ma odgrywać.
Nie było drugiego aktora, który tak dobrze oddałby Almodóvara. Obydwaj zawdzięczają sobie wiele – to reżyser wymyślił legendarny już pseudonim artystyczny Antonio Banderasa. To aktor był dla niego stałym oparciem, przyjacielem i powiernikiem. To wszystko wychodzi tu na ekranie, a rola jaką napisał twórca Przerwanych objęć dla swojego długoletniego partnera w sztuce, jest najwyższą formą wyznania miłości z jaką mogliśmy obcować na dużym ekranie w ostatnich latach.
W ostatniej scenie Almodóvar pozostawia nas z nadzieją, że jeszcze wróci za kamerę i nakręci kolejny film, gdyż jest to nie tylko jego przeznaczenie, ale również rzecz, na którą jest skazany. Obym się mylił, ale Ból i Blask zdaje się jednak ostatnim wybitnym filmem Hiszpana, gdyż po tej twórczej spowiedzi reżysera strapionego, trudno będzie po raz kolejny osiągnąć twórczą perfekcję. Ale zawsze pozostanie nam Dolor y Gloria. I z tego powinniśmy się bardzo cieszyć.