Advertisement
FilmyRecenzje

Echo zła. Recenzujemy “Men”, najnowszy film Alexa Garlanda

Maciej Kędziora
"Men", mat. prasowe

Uwaga: Ze względu na tematykę filmu w tekście pojawiają się treści dotyczące przemocy domowej i seksualnej 

Na początku pojawił się dyskomfort. Ekran przysłoniła pomarańczowa poświata zachodzącego nad Tamizą słońca, gdy niemy krzyk Harper (Jessie Buckley) okazał się reakcją na spadające ciało Jamesa. Po chwili ujawnił się niepokój. Wieś, do której ucieka główna bohaterka, z jednej strony zachwyca wnętrzem wynajętej posiadłości, pięknem zieleni okalających ją drzew oraz zabytkową architekturą okolicznego kościoła; ale też przeraża pustką i nietypowym zachowaniem lokalnej społeczności. Wreszcie, po kilkunastu minutach seansu odczuwalny zaczął być lęk, z każdą sekundą coraz większy i silniejszy. 

Zapis cielesnego doświadczania jest chyba najlepszym wprowadzeniem do nowego filmu Alexa Garlanda; tego samego, który zachwycił Ex Machiną, naznaczoną filozoficznym rozważaniem o istocie bytu, by potem zadziwić Anihilacją, jednym z najbardziej polaryzujących filmów roku 2018. Jego Men okazał się być najbardziej przerażającym seansem, na jakim byłem w kinie od dawna, seansem intensywnym, napinającym mięśnie, stresującym. Seansem, w trakcie którego po prostu bardzo się bałem. 

Mój strach nie brał się jednak z typowych dla horroru jumpscarów tudzież intensywnej, zagęszczającej atmosferę muzyki. Garland, debiutujący w estetyce gatunku, bierze nas, widownię, na przeczekanie. Każe nam wypatrywać zagrożenia, gdy okiem kamery powoli podążamy za Jessie Buckley, przechadzającej się po okolicy, pozwalając dostrzec czającą się między drzewami sylwetkę potencjalnego oprawcy; innym razem możemy niechybne zagrożenie dostrzec wcześniej niż protagonistka, przez co kolejne sekundy wiążą się z wyczekiwaniem ataku, ciągłym zwiększaniem napięcia. W tej grze z widzem nie ma jednak miejsca na typową dla współczesnego horroru „samoświadomość” dzieła, postmodernistyczną wariację, zawieszoną między pastiszem a odkrywaniem gatunku na nowo. 

Przeczytaj również:  Klasyka z Filmawką – „Wilczyca” (1982)
“Men”, mat. prasowe

Nie znaczy to też, że reżyser nie ma świadomości tradycji kinowych opowieści grozy. Po pierwsze, założenie filmu (co punktował także w swojej recenzji Mark Kermode), czyli podkręcona kolorystyka opowieści; zielenie rodem z filmów National Geographic, czerwień posiadłości niepokojąco kojarząca się, w zależności od nastroju, z Ludzkim głosem Pedra Almodovara albo Głęboką czerwienią Daria Argento. Powoduje to, że od początku nie możemy traktować Men realistycznie. Garland opowiada metaforą, podkreśloną jedną twarzą zła – prawie wszystkie ekranowe role (poza Harper, jej byłym, przemocowym mężem, Riley oraz lokalną policjantką) gra Rory Kinnear, uniemożliwiając nam traktowania tej historii w sposób dosłowny. Po drugie, Garland łączy w swoim filmie trzy podgatunki: folk horror, osadzając akcję na brytyjskiej wsi, wskazując kamerą na jej tradycję, a także zachwycając się pięknem lokalnej przyrody (a nawet, tak ważnego dla sfery audialnej echa, które może wybrzmieć tylko w opustoszałym, magicznym miejscu nieskalanym prawie wcale obecnością człowieka), home invasion, gdy na horyzoncie pojawia się sylwetka nagiego Kinneara, a wraz z Harper uświadamiamy sobie, że ktoś zaraz napadnie ją w pokoju. Wreszcie, co zaskakuje i absolutnie burzy w pewnym momencie strukturę, Garland sięga po estetykę body horroru – cieleśnie ukazując skąd bierze się w patriarchalnym systemie zło i jak pasożytniczo jest w nas zakorzenione. 

W tym połączeniu najciekawiej wypada chyba folk horror. To wówczas, w naturze, opuszczonej katedrze, gdzie kamera z oddalenia obserwuje Buckley, najpiękniej wyglądają zdjęcia Roba Hardy’ego, stałego współpracownika Garlanda, który podobnie jak w Devs czy Anihilacji ukazuje nam piękno (czasem napawające lękiem) przyrody. Dość wspomnieć o kadrze, w którym zawężająca się perspektywa wyjścia z tunelu (znanego z kadrów promocyjnych i zwiastuna) zostaje przesłonięta rozświetloną sylwetką Harper stojącej naprzeciw ciemności. I choć można Men zarzucać brak subtelności w operowaniu alegoriami, to wprowadzenie nas w świat samotności (a właściwie osamotnienia) głównej bohaterki poprzez pozostawienie jej w ciemności bez światła po drugiej stronie, zapowiada późniejszą istotę filmu. 

Przeczytaj również:  Kukiełkowy Schulz. Recenzujemy „Sanatorium pod Klepsydrą” prosto z Wenecji!
“Men”, mat. prasowe

Rdzeniem Men jest bowiem rozliczenie się z traumą doświadczenia przemocy domowej, opresji ze strony byłego partnera. Traumy, przed którą bohaterka nie może uciec – przypominają jej o niej przechodnie, wmawia jej winę ksiądz, a ona sama mierzy się z migawkami pamiętnego wieczoru, kiedy została zaatakowana. Nikt, poza Riley, z którą rozmawia przez telefon, nie chce jej pomóc, nie wyciąga do niej ręki. Znów powraca temat samotności – w Men bohaterka może liczyć tylko na siebie, bez szansy na pomoc z zewnątrz. 

Jednym z największych artystycznych osiągnięć  filmu jest znakomita obsada, m.in. w postaci prawie nie wychodzącej z ram kadru Jessie Buckley, która udowadnia, że jest jedną z najlepszych obecnie aktorek. Znakomicie buduje w protagonistce wizję oniryczno-koszmarną, pobrzmiewającą echem Może pora z tym skończyć Charliego Kaufmana, zwłaszcza w scenie z płatkami dmuchawca, przypominającymi śnieżne płatki z netfliksowej produkcji). Nie sposób również nie docenić zazwyczaj niedocenianego Kinnara, który wreszcie może stworzyć prawdziwe aktorskie tour de force, choć spośród wielu inkarnacji zła, w jakie się wciela, na pierwszy plan wybijają się szczególnie dwa – landlorda oraz księdza. 

Na koniec wrócę jeszcze do tematu grozy. Nie spodziewajcie się filmu, który straszy, ale takiego, który przeraża, niepokoi, wprowadza w dyskomfort i z każdą sceną jest coraz bardziej intensywny. Aż do samego końca.

 

Ocena

7 / 10

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.