“Love Express. Zaginięcie Waleriana Borowczyka” – Recenzja
Stworzenie filmu dokumentalnego o postaci związanej z kinem jest dosyć trudne. Reżyser musi wybrać, czy tworzy film dla laika i w ten sposób wycina wiele elementów, czy też bardziej skupia się na życiu prywatnym przedstawianej postaci, a może tworzy film kinofilski, od którego odbiją się osoby niezorientowane w temacie. Czasem zdarza się jednak produkcja, która zaciera tę granicę i można ją obejrzeć zarówno z kinomanem jak i niedzielnym widzem. Ku mojemu zaskoczeniu, takim filmem jest Love Express. Jednak, zanim przejdziemy do samej opinii o dziele Kuby Mikurdy, opowiem wam kim był Walerian Borowczyk.
Po ukończeniu Akademii Sztuk Pięknych, zdecydował się połączyć malarstwo z tym co kochał, czyli kamerą, i tworzyć filmy animowane. Na jego drodze pojawił się wybitny przedstawiciel polskiej szkoły animatorów, czyli Jan Lenica, z którym to na początku w Polsce, a potem we Francji, będzie tworzyć rewolucyjne dzieła dla tego gatunku. W animacji polskiej mówi się o etapie przed i po Borowczyku i Lenicy, którzy z miejsca stali się zupełnymi rewolucjonistami. Zamiast skupiania się tylko na opowieści, objawili się jako genialni surrealiści. Warto wspomnieć tutaj chociażby o Domu, czyli opowieści o kamienicy, w której to równocześnie będą się działy różne, nie do końca normalne rzeczy. Już tutaj da się wyczuć niepokój, który będzie towarzyszył późniejszym dziełom twórcy. Współpraca z Janem Lenicą zakończyła się w momencie ucieczki Borowczyka do Francji, do której, jak sam mówił, uciekł dla wolności i wyzwolenia.
Tam też będzie tworzył już do końca swoich dni. Tam również zostanie uznany za geniusza animacji – głównie dzięki Renesansowi jak i Zabawom Aniołów (błękitna krew lejąca się ze skrzydła to jeden z najważniejszych obrazów jakie dostarczył Borowczyk w swoim życiu). Borowczyk na planie – czy to animacji czy też fabuł – był wiecznym perfekcjonistą, przez co wszystko chciał robić sam. Dążenie do perfekcji okazało się jednak słusznym wyborem, bo już w 1967 został odznaczony nagrodą Maxa Ernesta za osiągnięcia w dziedzinie animacji.
Wtedy też zdecydował się na filmy aktorskie, z których dwa pierwsze – “Goto, Wyspa Miłości” i “Blanche” są dla wielu arcydziełami ówczesnych czasów. I wtedy przed Borowczykiem ukazała się szansa stworzenia czegoś nowego i osiągnięcia pełnej wolności i wyzwolenia, a wszystko dzięki próbie walki z pruderyjną Francją i stworzenia Opowieści niemoralnych, w których niczym Pasolini ukazywał bardzo sensualne i niejednoznaczne sceny, z których wylewała się czułość i erotyzm. Jeszcze dalej pójdzie w Bestii, gdzie ze specjalnej tubki będzie strzelał w aktorki białą farbą, oczywiście mającą przypominać spermę. I to co było dla niego wyzwoleniem, okazało się również przekreśleniem kariery, bo z świetnego twórcy awangardy, stał się po prostu troszkę lepszą wersją reżysera porno.
Miałem w planach napisanie eseju o Borowczyku, ale na moje nieszczęście lepiej zrobił to już Mikurda. Stworzenie kinofilskiego dokumentu nie jest łatwym zadaniem, a mimo tego – lepiej niż w przypadku zeszłorocznych Braci Lumière – ta opowieść wciąga nas od początku do końca. Oczywiście zadanie ułatwiają ludzie, którzy opowiadają o relacjach z reżyserem. Od Terry’ego Gilliama, który dostaje tutaj nawet swoją własną oprawę graficzną, przez Andrzeja Wajdę, kolegę twórcy ze studiów, czy też Petera Bradshawa, dziennikarza brytyjskiego Guardiana, aż do wieloletniego operatora Borowczyka, czyli Guya Durbana, który jest tutaj głównym narratorem. Cała opowieść dzieli się na trzy akty, od Goto, Wyspy Miłości do Emmanuelle 5, ostatniej fabuły reżysera. Jak przystało na dokument, mamy tu również wiele materiałów archiwalnych, głównie wywiadów czy cytatów z Borowczyka na różnych etapach jego życia. A, no i w dodatku dostajemy wykład Slavoja Žižka o rewolucji seksualnej.
Mikurda świetnie uchwycił to co w reżyserze było najważniejsze – marzenie o wolności. To do niej dążył przez całą swoją twórczość, to dlatego zaczął kręcić erotyki – by móc w pełni wyrazić siebie. I w tak prostej zdawałoby się historii, jest masa napięcia, zabawnych anegdot, a co ważniejsze – zrozumienia dla postaci Borowczyka. Oddania hołdu nawet tym scenom przekreślonym przez krytykę. Wyrażenie smutku nad zaszufladkowaniem Waleriana w półce “kino XXX”. Nie ma tu oceny dla działań twórcy, nie ma tu słów goryczy, że Borowczyk się zagubił. Jest pasja i wdzięczność dla rewolucjonisty kina, czy to od Mikurdy, czy też od ludzi mających styczność z polskim geniuszem.
Nie sposób nie wspomnieć o genialnej stronie technicznej dokumentu. Muzyka stojąca na najwyższym poziomie (jeden z najlepszych OST ostatnich lat), montaż, który nadaje dynamizmu i wreszcie idealne kadrowanie i animacje powodują, że w swojej niszy, niszy filmów o sztuce, Love Express wyróżnia się ponad inne produkcje.
Zobacz też: Zespół Miłości i Uwielbienia “Pawlikowski” – analiza “Zimnej wojny”
Mam wrażenie również, że reżyserowi udało się dokonać jednej, bardzo trudnej rzeczy w obecnych czasach. Zamiast streścić filmografię Borowczyka – on do niej zachęcił. Zamiast oceniać – słuchał. I zamiast spróbować zrobić film o sobie, oddał hołd zapomnianej legendzie. I chwała mu za to, bo kto jak kto, ale Walerian Borowczyk zasługuje na każde brawa. Był geniuszem, a ich nie mieliśmy zbyt wielu.
PREMIERA “Love Express. Zaginięcie Waleriana Borowczyka” w niedzielę 10.06 o 22.00 na HBO.