Recenzje

“Na bank się uda”, czyli jedna, wielka nuda [RECENZJA]

Maciej Kędziora

W Polsce gatunek heist movies przyjął się dosyć dobrze, a wizja napadania na bank zawsze mocno oddziaływała na wyobraźnie widzów. I choć mariaże z tym typem filmów nie zawsze były udane, to przynajmniej dwie produkcje zapisały się jako klasyki kina, powtarzane jak mantra w telewizji. “Vabank” i “Vinci” stały się pasjonującymi filmami nie tylko dzięki zręcznie budowanemu napięciu przez znakomitego rzemieślnika kina rozrywkowego Juliusza Machulskiego, ale również pasjnoującemu i co ważniejsze przemyślanemu scenariuszowi. Niestety Na bank się uda w reżyserii Szymona Jakubowskiego jest równie pusty jak sejf, który rabują bohaterowie – nie uświadczymy tu ani dobrego tempa narracyjnego, ani ciętego humoru, ani tym bardziej nadziei na kolejnego klasyka zapętlanego w kablówkach.


Zobacz też: “Toy Story 4” – Pod rękę ze swoim starym druhem [RECENZJA]

Punkt wyjścia jest prosty: na skutek włamania do sejfu Galicja Bank zatrzymanych zostaje trzech starych (dosłownie i w przenośni) przyjaciół: ochroniarz Tolek (Adam Ferency), mechanik “Chudy” (Lech Dyblik) i wiekowy hazardzista Eryk (Marian Dziędziel). Sprawę prowadzi rozemocjonowany i zagubiony prokurator Słota (Maciej Stuhr), a pomagać ma mu policyjny technik, ekspert od spraw komputerowych Patryk Gajda (Józef Pawłowski). Szybko okaże się jednak, że powody napadu nie są tak oczywiste, jak mogłoby się zdawać, a wszystkie zebrane tropy wskazują na udział również samego Patryka, który niczym w starej, policyjnej kliszy, będzie musiał doprowadzić do samooczyszczenia z zarzutów.

Ci którzy w fabule dopatrują się podobieństw do W starym, dobrym stylu, dość udanej amerykańskiej produkcji bazującej na chemii między Arkinem, Freemanem i Cainem, mają rację, choć nie powinni ulegać pozorom. Wątek gangu trojga jest co prawda mocno zainspirowany opowieścią Zacha Braffa, szczególnie pod względem społeczno-ekonomicznych motywacji bohaterów – tu uwarunkowanych prywatyzacją kamienicy i nagłą potrzebą operacji zdrowotnej, a tam wadliwego systemu emerytalnego – to, na nieszczęście dla holistycznego odbioru, główną osią narracyjną będzie historia walki Gajdy o dobre imię.

Przeczytaj również:  „Furia", czyli arturiańska legenda, której nie znaliście [RECENZJA]

Nie chodzi nawet o to, że wątek ściganego, niewinnego policjanta to klasyczny wytrych scenariuszowy, a o fakt, że Patryk Gajda to najmniej interesująca postać całej produkcji. Trudno tak naprawdę powiedzieć cokolwiek o jego osobie. Jego szkic charakterologiczny opiera się na dwóch założeniach: zna się na komputerach i jest prawy. Problem w tym, że zawód quasi-hakera nie jest już niczym intrygującym, a proces kwestionowania moralności policji przez protagonistę był ograny już nieraz, za każdym razem lepiej – począwszy od Psów Pasikowskiego.


Zobacz też: „Szybcy i wściekli: Hobbs i Shaw” [RECENZJA]

Współmierną winę do scenariusza ponosi odtwórca głównej roli, Józef Pawłowski. Jego wiecznie zagubiony wzrok, błąkanie się po ekranie, brak aktorskiej brawury co chwile wytrącały mnie z dynamiki opowiadanej historii. Oczywiście, to pierwsze tak duże zderzenie aktora z konwencją komediową, ale nie jest to dla niego żadne usprawiedliwienie.

Na kreacji Gajdy nie kończą się jednak bolączki scenariuszowe. Po pierwsze, co szczególnie bolesne w tego typu produkcjach, cała opowieść bazuje na masie nielogicznych związków i irracjonalnych decyzji bohaterów. Nie zdradzając zbytnio i tak nazbyt przewidywalnego zwrotu akcji (dodajmy jednego z wielu oczywistych plot twistów), postać odgrywana przez Macieja Stuhra zdecydowanie nie powinna być prokuratorem, jednak nie ze względu na jego podejście do zawodu, a na liczne idiotyzmy jakie popełnia, gdy jednocześnie reżyser Szymon Jakubowski próbuje go kreować na krwistą postać, która ma na nas oddziaływać. Po drugie, choć niezmiernie cieszę się, że wraz z twórcą podzielamy miłość do gatunku, jeśli widzieliście w ostatnich latach bardziej popularne pozycje (vide: wspomniany wcześniej film Braffa tudzież Iluzję), albo powtórzyliście serię Ocean’s, Włoską robotę, Vinciego, będziecie w stanie przewidzieć cały bieg historii, bo nie uświadczycie tu niczego, dosłownie niczego nowego (może poza tragiczną wstawką piosenki Mroza).

Przeczytaj również:  „Fallout”, czyli fabuła nigdy się nie zmienia [RECENZJA]

Szkoda również, że reżyser nie ciągnął dalej pewnych intrygujących wątków, czy też zabiegów narracyjnych, które mogły uratować Na bank się uda. Boli zarówno fakt szybkiej rezygnacji z narracji naprzemiennych perspektyw bohaterów (gdy każdy z zatrzymanego tria opowiadał własną wersję historii, w sposób godny serialu The Affair), a także z najciekawszego wątku całej historii, czyli relacji Gajdy ze swoim dziadkiem (Marian Opania). Bowiem w tych paru scenach pojawił się element całkowicie nieobecny w reszcie filmu, czyli jakże konieczna w tego typu produkcjach autentyczność.

Należy jednak oddać królom co królewskie. Tercet Dziędziel-Dyblik-Ferency wypada znakomicie, a sami panowie, co widać w każdej scenie, świetnie bawili się na planie. Toteż tym większa szkoda, że jest ich tutaj tak mało. Zawłaszcza żal Lecha Dyblika, po raz kolejny udowadniającego, że od wielu lat jest niesłusznie pomijany, a tkwi w nim niewyczerpany potencjał komediowy, wykorzystywany dotychczas jedynie w Świecie według Kiepskich.


Zobacz też: Rozmowa z aktorkami z filmu “Wysoka dziewczyna” [WYWIAD]

W ostatniej scenie Tolek wykrzykuje niesławne Bo jak nie my to kto!, a w tle rozbrzmiewa głos Mroza i Tomsona z wakacyjnego szlagiera sprzed paru lat. I ten niesamowicie tani zabieg idealnie komentuje całą produkcję, której nie udaje się być ani ciepłą, ani zabawną, ani tym bardziej porywającą. Ale, by wpisać się w konwencję Na bank się uda, podsumuję go słowami cytowanej przez reżysera piosenki: Nie znamy granic i przez to, potem czujemy się kiepsko.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.