PublicystykaWywiady

Marcin Pieńkowski: “Kluczem przy selekcji zawsze będzie dla mnie różnorodność” | Wywiad | Nowe Horyzonty 2021

Maciej Kędziora
Marcin Pieńkowski (wywiad) - Festiwal Nowe Horyzonty 2021
fot. Marcin Pieńkowski na naszej sesji Polaroidowej / © Maja Głogowska

Dyrektor Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Nowe Horyzonty, Marcin Pieńkowski, opowiada nam o przygotowaniach dwudziestej pierwszej edycji. 

To opowieść o tym, jaka jest definicja “nowohoryontowosci”, co znaczą dla niego tegoroczne retrospektywy, jak powstaje program i co z jego historią ma wspólnego Billy Wilder. Rozmawia Maciej Kędziora.


Maciej Kędziora: Marcinie, by lepiej zrozumieć rolę dyrektora, chciałem spytać Cię o twoją perspektywę “nowohoryzontowości”. Jak definiujesz to wyrażenie?

Marcin Pieńkowski: Dla mnie to sztuka wychodzenia poza utarte schematy, przekraczanie granic. Mam jednak nadzieję, że nigdy nie pojawi się jedna definicja kina nowohoryzontowego. Jeszcze kilka lat temu wiele osób utożsamiało je ze slow cinema, kinem kontemplacyjnym. Dla mnie jednak nie sprowadza się do konkretnego stylu, nowohoryzontowy może być temat filmu bądź sposób prowadzenia narracji.

Przykład z tegorocznego festiwalu w Cannes idealnie pokazuje, jak w dwóch, całkowicie odmiennych filmach, można znaleźć nasze kino. Z jednej strony Memoria Apichatponga Weerasethakula – film sen, film kontemplacja, film jako doświadczenie duchowe. Z drugiej strony Titane – film krzyk, drapieżny, ekstatyczny. Dzieło, które atakuje twoje zmysły, łamie wszystkie reguły. To są właśnie te dwa bieguny, pośrodku których roztaczają się jednak tysiące zbiorów i podzbiorów.

Myślę, że gdyby w mojej głowie pojawiła się zamknięta definicja kina nowohoryzontowego, to oznaczałoby, że przyszedł już na mnie czas. Kino cały czas się zmienia, musimy iść za tymi zmianami, dawać się zaskakiwać i doświadczać jego ewolucji.

MK: A czy zdarza wam się podążać za konkretną definicją w kontekście jednej edycji? Dobierając filmy kierujecie się konkretnymi założeniami programowymi?

MP: Unikamy zakładania czegokolwiek z góry. Nie rzucamy haseł w rodzaju: „w tym roku musimy koniecznie zrobić taką i taką sekcję”. Konkretne tematy pojawiają się spontanicznie, są efektem naszych dyskusji po licznych seansach, podróżach (fizycznych bądź ostatnio częściej wirtualnych) po festiwalowym świecie. Wówczas dopiero uświadamiamy sobie, że z tych najlepszych tytułów wyłania się jakieś zjawisko. Tak było z sekcjami dotyczącymi ciała czy protestu.

Zresztą ja nie do końca lubię sekcje tematyczne. Wolę „parasol tematyczny”, wiodącą narrację rozpiętą na cały Festiwal. Czasami główne tematy programu wyłaniają się same i nas zaskakują. Na przykład w tym roku wiele filmów podejmuje tematykę dzieciństwa, opowiada o roli dziecka we współczesnym społeczeństwie, na wiele różnych sposobów, najczęściej alegorycznie, jak w Kryjówce Johna.

MK: W tym kontekście pojawia się również Mała mama Céline Sciammy.

MP: Mała mama jest bardziej poetycka, liryczna. Dziecko stało się w kinie arthouse’owym ważnym bohaterem. Innym częstym „bohaterem” jest śmierć, odchodzenie. Być może to efekt pandemii, która przybliża filmowców do takiej tematyki. Nieprzypadkowo przecież Gaspar Noé odpływa w tym roku od swojego szalonego kina, by stworzyć Vortex, film subtelny, cierpliwy, opowiadający o ostatnich dniach z życia starszego małżeństwa. Dario Argento (świetna decyzja castingowa) wciela się w rolę męża, niemogącego pogodzić się z chorobą żony – zdaje się jej nie dostrzegać, pisząc książkę o filmie i śnie. Wszystko obserwujemy na podzielonym ekranie – niby prosty zabieg, ale naprawdę oszałamiający.

Mała mama - Festiwal Nowe Horyzonty 2021
fot. kadr z filmu “Mała mama” / Nowe Horyzonty

MK: W tym roku zmieniła się twoja formalna rola – z dyrektora artystycznego Festiwalu stałeś się dyrektorem Nowych Horyzontów. Jak przekształciły się wobec tego Twoje tegoroczne obowiązki, co dla Ciebie oznacza nowa rola?

MP: Trudno odpowiedzieć na to pytanie, bo nasze role są dość płynne. Nigdy nie pracowaliśmy z Romanem Gutkiem na zasadzie konkretnych obowiązków i zadaniowych granic. Razem układaliśmy program, razem zarządzaliśmy Festiwalem, a Roman stopniowo oddawał poszczególne części organizacji Horyzontów. Kiedy byłem tylko dyrektorem artystycznym, to oczywiście moim oczkiem w głowie był program. Myślę, że choć zawsze w programie Nowych Horyzontów będzie mój pierwiastek, to będę się powoli od niego oddalał. Zawsze siedziałem w nim po uszy, ale nie da się robić wszystkiego. Teraz mam dużo obowiązków reprezentacyjnych, budżetowych, produkcyjnych. Mogę się tylko cieszyć, że pracują ze mną fantastyczni ludzie.

MK: Czyli nigdy nie było radykalnego podziału na dyrektora generalnego i dyrektora artystycznego, jak na części innych festiwali?

MP: Nie. Na niektórych festiwalach faktycznie jest tak, że jedna osoba zajmuje się całą stroną produkcyjną, zaś druga artystyczną. Nie jesteśmy jednak tak wielkim tworem jak na przykład Berlinale, gdzie ten podział jest kluczowy, by umożliwić odpowiednie funkcjonowanie festiwalu.

MK: Dlatego zapewne w Berlinie zdecydowano się na powołanie dwóch osób odpowiedzialnych za zarządzanie festiwalem…

MP: Tak, dokładnie. Tam faktycznie istnieje funkcja “managing director”. U nas jest to jednak bardziej płynne. Oczywiście musimy sobie wyznaczyć granice, natomiast naszą siłą zawsze było to, że jesteśmy wielkim zgranym zespołem. Przy Nowych Horyzontach pracują przede wszystkim zapaleńcy – kochamy robić to, co robimy.

Nigdy nie lubiłem wizji bycia panem dyrektorem, który jedyne, co robi, to siedzi w swoim gabinecie i wydaje polecenia. Przykładem był dla mnie Roman Gutek – dyrektor, który uwielbia wychodzić do widzów, rozmawiać z nimi. Mam nadzieję, że nigdy nie odbije mi złota palma, nie poczuję się jak wielki dyrektor, ważniejszy od własnego zespołu, festiwalowych widzów.

MK: Czyli nie staniesz się dyrektorem-showmanem, najważniejszą postacią w festiwalowym uniwersum?

MP:  Mam nadzieję, że nie. Ta funkcja jest dla mnie absolutnym spełnieniem marzeń. Gdyby ktoś 10 lat temu powiedział mi, że zostanę dyrektorem Festiwalu Nowe Horyzonty, to bym mu kazał popukać się w czoło. Zaczynałem jako rzecznik prasowy, później byłem szefem marketingu. Był też taki moment, kiedy odszedłem z NH i szukałem nowych wyzwań. Po roku zadzwonił do mnie Roman Gutek z propozycją nie do odrzucenia. Funkcja dyrektora artystycznego zawsze była moim wielkim marzeniem. Jestem filmoznawcą, historykiem kina – promocja i marketing pojawiły się przy okazji. I choć był to bardzo ciekawy okres w moim życiu, to oglądanie filmów było dla mnie kluczowe.

Przeczytaj również:  Wydarzyło się 11 marca [ESEJ]

Zresztą mój pierwszy mail do kogokolwiek ze Stowarzyszenia napisałem do Urszuli Śniegowskiej, chwilę po tym, jak zredagowałem książkę o Billym Wilderze, z propozycją retrospektywy. Udało ją się przeprowadzić na drugiej edycji American Film Festival i, patrząc z perspektywy pisania tego pierwszego maila, to muszę przyznać, że przebyłem szaloną drogę.

MK: Jak wygląda twój rok festiwalowy z perspektywy dyrektora? Kiedy rozpoczynacie pracę nad kolejną edycją? Jakbyś mógł opowiedzieć o tym w odniesieniu do tego roku – oczywiście ze świadomością, że nie jest to typowa edycja.

MP: Ten rok był kompletnie inny niż zazwyczaj. Berlinale było wirtualnie w marcu, Cannes w lipcu zamiast w maju, a zeszłoroczne NH w listopadzie. Wszystko się rozmyło.

Zazwyczaj wygląda to tak, że po zakończeniu Festiwalu wyjeżdżam z rodziną na trzy, cztery tygodnie i się regeneruje. Organizacja takiego festiwalu jak Nowe Horyzonty, jest doświadczeniem niewiarygodnie męczącym i stresogennym. Pracę nad kolejną edycją zaczynamy już we wrześniu.

MK: Czy podczas wakacji odcinasz się również od filmów? Nic nie oglądasz, przeprowadzasz absolutny filmowy detoks?

MP: Na wakacjach nie oglądam filmów. Taki detoks jest potrzebny, nabieram dystansu. Poza tym, że wyjeżdżam z dziećmi i odpoczywamy na łonie natury, uwielbiam spędzać czas na przykład w muzeum, co mnie bardzo relaksuje. Staram się czasami wyjechać na weekend i chodzić po wystawach całe dnie. Zastępuje mi to niejako doświadczenie kinowe.

Swego czasu potrafiłem oglądać ogromną liczbę filmów, ale z wiekiem, choć nadal oglądam ich bardzo dużo, lecz paradoksalnie mniej niż kiedyś. Cieszę się z tych chwil oddechu od kina.

MK: Chciałbym szerzej porozmawiać teraz o retrospektywach, jednocześnie o istocie mistrzów kina. O ile Akerman była mistrzynią już wtedy, gdy studiowałeś, podobnie spora rzesza twórców i twórczyń, to mam poczucie, że, już pracując na samym Festiwalu, doświadczyłeś procesu, w trakcie którego ten tytuł dostał Apichatpong. Za sprawą chociażby Złotej Palmy. Kiedy możemy kogoś uznać za mistrza, nazwać go mistrzem za życia?

MP:  Wielu twórców mistrzami stawało się „na naszych oczach”. Właśnie Apichatpong, który mistrzem wydawał się jeszcze przed Złotą Palmą. Reygadas, Dumont, Ceylan, Denis. Teraz te nazwiska wymieniamy jednym tchem. W Cieszynie dopiero je poznawaliśmy.

Natomiast uwielbiam te chwile, gdy jedziemy do Cannes, oglądamy debiutancki film i wiemy, że ten ktoś będzie mistrzem. Tak miałem z Bliskością i Kantemirem Bałagowem. Jeśli taki film kręcisz w wieku 27 lat, możesz zrobić wszystko. Podobnymi odkryciami były nazwiska takie jak Hlynur Pálmason i Céline Sciamma. To twórcy, których każdy kolejny film będzie wielkim wydarzeniem. Tak jest po Portrecie kobiety w ogniu. Czasem, by z odkrycia stać się mistrzem, wystarczą trzy, cztery filmy. A nawet jeden.

Apichatpong Weerasethakul - Marcin Pieńkowski (wywiad) -  Festiwal Nowe Horyzonty 2021
Retrospektywa: Apichatpong Weerasethakul / Nowe Horyzonty

MK: A miałeś odwrotny przypadek? Kogoś, na kogo filmy czekałeś, był twoim mistrzem czy mistrzynią, a finalnie okazało się, że na pewnym etapie twórczości spotykały cię same rozczarowania?

MP: Każdy festiwal to rozczarowania mistrzami. Dla mnie w Cannes takim zawodem był najnowszy film Kornela Mundruczó, Ewolucja. Z genialną pierwszą sceną, przemieniającą się później w nieznośnie dydaktyczny film-czytankę. Zawsze są to smutne momenty, gdy mimo znaczenia i przywiązania do konkretnych twórców, musimy odpuścić ich nowe dzieła ze względu na niski poziom. Tak było z Siberią Abla Ferrary, czy ostatnim filmem Philippe’a Garrela. Musimy wówczas podjąć trudną, bolesną decyzję i powiedzieć “nie”.

MK: Dla mnie takim twórcą jest Ozon. Niegdyś wzbudzający powszechny zachwyt. Od paru lat, czy nawet w ostatniej dekadzie, tworzący filmy średnie, po prostu solidne rzemieślniczo, ale nie wiem, czy w swej istocie mistrzowskie.

MP: Pamiętam, że w wieku 20 lat, kiedy na ekrany kin wchodził Basen, absolutnie nie znosiłem Ozona, wychodziłem rozgoryczony po pokazach prasowych, nie rozumiejąc zachwytów nad jego twórczością. Ale teraz Ozon zachwyca mnie swoją pracowitością i konsekwencją – co roku potrafi stworzyć film, który jest inny od poprzedniego. Kino kostiumowe, szalony erotyk, coming of age, dramat społeczny. Jest to jeden z najbardziej wszechstronnych współczesnych reżyserów, dlatego też pojawia się na każdej edycji Nowych Horyzontów. Na obecnej pokażemy, naprawdę dobry film o eutanazji Wszystko poszło dobrze. I masz rację – Ozon nie schodzi poniżej pewnego poziomu…

MK: Ale też powyżej pewnego nie wchodzi.

MP: Dokładnie, nie spada poniżej pewnego poziomu, ale nie kręci też filmów wybitnych. Ale na każdy jego film czekam, ciekawy, dokąd przeniesie mnie tym razem.

MK: Wracając do retrospektyw – chciałbym zapytać Cię o Twoje filmoznawcze wspomnienia, wrażenia z każdą z postaci. Zacznijmy od Apichatponga. Czy zapadł Ci w głowie jakiś pojedynczy kadr? Który jego film jest dla Ciebie najbliższym? Czyżby tegoroczna Memoria?

MP: Żebyś wiedział, że tegoroczna Memoria. Ale pewnie dlatego, że większość filmów, poza Cmentarzem wspaniałości, oglądałem na małym ekranie.

Kiedy studiowałem filmoznawstwo w Łodzi, mnóstwo wieczorów spędzałem na oglądaniu kina azjatyckiego. Potrafiliśmy nie pójść na zajęcia, by coś obejrzeć, zobaczyć kolejny film Ozu czy wspomnianego Tsaia.

Podróż z Apichatpongiem zaczęliśmy od Przygód Iron Pussy, później oglądaliśmy jego kolejne dzieła i były to doświadczenia hipnotyzujące. Oczywiście, jest to kino poniekąd w stylu starych mistrzów, ale jednocześnie o wiele bardziej duchologiczne. Ale to właśnie Memoria była najwybitniejszym spotkaniem z Apichatpongiem. Takich seansów się nie zapomina. Zostanie ze mną i we mnie do końca życia, tak bardzo mną ten film wstrząsnął. Cieszę się, że ta od lat przekładana retrospektywa wydarza się finalnie w tym roku…

MK: Że jest Memoria

MP: Memoria, czyli piękne ukoronowanie jego kariery i samej retrospektywy.

MK: Apichatpong Weerasethakul to również jeden z tych twórców, który zgromadził wokół swojej twórczości ogromną rzeszę fanów, podobnie zresztą jak kino azjatyckie. Oczywiście ogromna w tym zasługa Pięciu Smaków, z mojej perspektywy również świetnej pracy popularyzatorskiej Łukasza Mańkowskiego, ale chciałbym Cię zapytać: Skąd Twoim zdaniem bierze się tak ogromna fascynacja twórczością Apichatponga, Tsaia?

Przeczytaj również:  Posterunek na granicy. Elia Suleiman i humor w slow cinema

MP: To jest po prostu znakomite kino. Nie ma tu tajemnej formuły. To kino wyraziste, mające swój niepodrabialny styl. Myślę, że o wiele bardziej czeka się na dzieła twórców, którzy pozostają artystycznie sobą i nie kręcą filmów taśmowo. Widać to nawet w znakomitej noweli z festiwalowego zestawu.

MK: W Roku nieustającej burzy? Bardzo czekam na ten film.

MP: Nowela Apichatponga jest absolutnie najlepsza. Genialna metafora.

MK: Kolejną filmografią, którą zaprezentujecie w ramach retrospektywy, będzie twórczość Angeli Schanelec, dotychczas odkrywana głównie na MUBI czy pojedynczych festiwalowych pokazach. Jak odkryłeś jej kino? Czym jest dla Ciebie, Marcinie, jej twórczość, która w pełni moim zdaniem spełnia definicję “nowohoryzontowości”?

MP: Pierwszym filmem Angeli Schanelec, który obejrzałem, był jej ostatni film, Byłam w domu, ale…, nagrodzony na festiwalu w Berlinie. Film nieprawdopodobnie inteligentny, błyskotliwy. Od tego seansu zacząłem nadrabiać jej wcześniejszą twórczość z polecenia Ewy Szabłowskiej, która całą Nową Szkołę Berlińską ma w małym palcu. Podobnie było dwa lata temu z Albertiną Carri – dzięki seansowi Córek ognia, zdecydowaliśmy się zobaczyć jej całą twórczość i zorganizować retrospektywę.

Pamiętam, że gdy na Festiwalu pokazywaliśmy Byłam w domu, ale…, to sala na każdym z trzech pokazów była wypełniona, co pokazało nam, że publiczność chce oglądać właśnie takie kino. Ta retrospektywa to nasza świeża fascynacja.

Co innego Chantal Akerman, której retrospektywę długo planowaliśmy. Mistrzyni kina, znana przez długi okres czasu przez, de facto, małą grupę ludzi. Pokażemy jej 21 filmów, wydamy książkę “Matka się śmieje”, ale przede wszystkim odkryjemy przed wieloma osobami tę wybitną postać w historii kina. Patrząc na filmy Akerman trudno uwierzyć, by jej dzieł nie widzieli twórcy pokroju Jima Jarmuscha, zwłaszcza myślę o Jeanne Dielman, w którym zdekonstruowała narrację filmową.

Co ciekawe, jest to druga retrospektywa Akerman w Polsce. Pierwszą zrobiło Centrum Sztuki Współczesnej w roku 2006 w Warszawie, wówczas przyleciała na nią sama reżyserka. Przygotowała ją Urszula Śniegowska, obecna dyrektorka American Film Festival.

Akerman - Marcin Pieńkowski (wywiad) - Nowe Horyzonty 2021
Autorka i wykonawczyni muzyki, bohaterka kilku filmów Chantal Akerman, a także jej towarzyszka życia – Sonia Wieder-Atherton

MK: Który film z tych mniej znanych, czyli poza Jeanne Dielman i No Home Movie, pokazywanych niegdyś na Horyzontach, najbardziej warto zobaczyć w ramach jej retrospektywy?

MP: Choć sztandarowym dziełem faktycznie jest Jeanne Dielman, to polecałbym seanse dzieł nieznanych, z lat 80 i 90. Każde z nich będzie wyjątkowym odkryciem. Warto, w kontekście poszukiwań, zapoznać się z tekstem kuratorskim autorstwa Małgorzaty Sadowskiej, który dostępny jest na naszej stronie internetowej.

MK: Mam poczucie, że ważną częścią jest również polskie kino, choćby za sprawą Polish Days, Shortlisty czy też premier pełnych metraży. Czy jest w rodzimej kinematografii przestrzeń na nowohoryzontowość?

MP: Myślę, że z jednej strony tak, ale przy rodzimym kinie nie trzymamy się rygorystycznej cezury Nowych Horyzontów. Z pewnością najbardziej nowohoryzontowe są konkursowe Ćmy Piotra Stasika, Komar oraz Zabij to i wyjedź z tego miasta.

Moje wspaniałe życie Łukasza Grzegorzka to wielki popis Agaty Buzek. Nie pamiętam we współczesnym, rodzimym kinie, tak mocnej i znakomicie napisanej postaci kobiecej. I tak, jak o kinie Grzegorzka zawsze mówiło się w kluczu filmów sundance’owych, tak mam wrażenie, że dopiero ten film w pełni wpisuje się w ten nurt. Thriller Piotra Domalewskiego Hiacynt z kolei, dekonstruuje tradycyjne polskie kino policyjne. Ale w kontekście tego filmu nie chcę niczego zdradzać, bo element zaskoczenia jest tam obecny i bardzo ważny.

W programie mamy także Bo we mnie jest seks o Kalinie Jędrusik, świetną próbę rezygnacji z konwencjonalnego kina biograficznego, wciągającą opowieść o postaci “bigger than life”. Oczywiście można byłoby to opowiedzieć klasycznie, ale na szczęście Katarzyna Klimkiewicz idzie dalej, tworząc nietypowy musical.

MK: Kończąc, chciałbym porozmawiać o konkursie, który mam wrażenie z roku na rok staje się coraz ciekawszy. A także dzieli, staje się przestrzenią do dyskusji. Pamiętam fenomen, jakim swego czasu był horror oparty niejako na konwencji Dnia świstaka

MP: Koko-di koko-da.

MK: To było prawdziwe odkrycie!

MP: A jak bardzo podzieliło publiczność!

MK: Ale było niewątpliwie filmem, o którym bardzo długo się rozmawiało. Trochę jak w zeszłym roku w pewnym momencie wybuchła Metamorfoza ptaków.

MP: Tak było, niezwykła fascynacja tym filmem.

MK: Jak zdefiniowałbyś selekcję konkursową? Co ją w tym roku wyróżnia? Czy jest jakiś klucz, którym można tegoroczny wybór odczytywać? Ja najbardziej czekam na Planetę

MP: Wspaniały film.

MK: …ale czy jest jakaś konkretna ścieżka, którą należy podążać?

MP: Tak różnorodnej selekcji chyba jeszcze nie mieliśmy. Filmy z całego świata i w każdej stylistyce. Przypominająca twórczość Béli Tarra Ziemia jałowa, kino w stylu Hanekego (Kryjówki Johna) albo świetne czarno-białe kino z Tunezji – Czarna meduza.  Bardzo podobają mi się Rodzinne ustawienia, zupełny eksperyment. Składa się to wszystko na mozaikę, pięknie opisaną przez Małgorzatę Sadowską.

Zdaję sobie sprawę, że te filmy polaryzują. Oceny każdego z nich będą się zapewne wahać od jedynek do dziesiątek. Tak było w zeszłym roku, publiczność bardzo ostro i radykalnie – w obie strony – ocenia filmy. W zeszłym roku bardzo przeżyłem negatywny odbiór Purpurowego morza; wiedziałem, że to film galeryjny, ale liczyłem na trochę przychylniejszą reakcję. Czasem konkurs składa się z granatów – filmów, które wybuchają i wywołują ogromną dyskusję. Dlatego kluczem przy selekcji zawsze będzie dla mnie różnorodność. Dywersyfikacja formy i treści jest w nim przepiękna.

MK: Tą różnorodność stylistyczną pokazuje również tegoroczne jury…

MP: Zawsze staramy się, żeby nasze jury było różnorodne, by znalazły się w nim osobowości, które się ze sobą ścierają, myślą inaczej. Wówczas mamy pewność, że film, który wygrywa, naprawdę wygrał. Jest uniwersalnie dobry. W tym roku myślę, że będą dwa fronty i nie mogę się doczekać, by poznać zwycięzcę konkursu.

Nasza strona korzysta z ciasteczek, aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.